Sweet home Kato

Sweet home Kato

Urodziny Miasta Katowice 2018

Sweet Home Chicago, jeden z najstarszych (i najczęściej coverowanych) bluesowych standardów, rozpoczął czterodniowe świętowanie urodzin Katowic. Okrągłą rocznicę miasto ma już za sobą (Królewska Huta jeszcze celebruje równe 150), co nie znaczy, że w tym roku działo się mniej czy mniej hucznie. Komplety lub frekwencje bliskie kompletów były niemal wszędzie, zaś koncert Organek i Przyjaciele ściągnął do Strefy Kultury tłum, jakiego Strefa Kultury podczas obchodów rocznicowych jeszcze nie widziała. Marsz Równości – pierwszy od dekady, drugi w historii – nie był wpisany w kalendarz uroczystości, ale trudno nie połączyć ze sobą tych dwóch faktów. Przez pół miasta wieloma głównymi śródmiejskimi arteriami, akurat w trakcie różnych urodzinowych wydarzeń (dzień po rozdaniu nagród prezydenta w dziedzinie kultury, w trakcie koncertów finałowych projektu Dzielnica Brzmi Dobrze), paraduje wielobarwny i rozśpiewany tłum, życzliwie przyjmowany nie tylko przez mieszkańców, ale i kierowców stojących w długich korkach. Idę w tym marszu, skanduję razem z innymi hasła, które niestety wciąż od czasów Wielkiej Rewolucji trzeba powtarzać: „wolność, równość, tolerancja” i myślę, że to przecież nie przypadek, że po dziesięciu latach marsz wrócił na ulice akurat w trakcie urodzin miasta.

Sweet Home Chicago nagrane przez Roberta Johnsona ma zaledwie 82 lata – jest niewiele ponad połowę młodsze od tego miasta i zaledwie nieco starsze od średniej seniorów, którzy stawili się na koncercie Big Silesian Band – a już w aranżacji Magdaleny Krzywdy wydaje się jak po generalnym liftingu. Głos Krzywdy specjalnie do tego songu (ale i do Boogie Down Al Jarreau) przybiera nieco „czarniejszą” barwę (zresztą wokal Pawła Ilnickiego też świetnie dostraja się do repertuaru Cole’a, Sinatry i Buble’a). Że też nie powstało – myślę – do tej pory „Sweet Home Kato”, że też żaden jazzman, a tym bardziej bluesman, nie skomponował takiego evergreena, hitu do wielokrotnego i wielopokoleniowego użytku! Może to pieśń przyszłości, może dopiero teraz budujemy jakiś mit miasta, do którego wzdychać będą dzisiejsi piękni dwudziestoletni, wówczas już seniorzy (tacy jak ci, którzy wypełnili salę koncertową KMO oraz NOSPR podczas grania Szymanowskiego i Paderewskiego, bo chociaż koncert ten dedykowany był ogólnie mieszkańcom Katowic, średnia wieku znów przechylała się na korzyść starszych melomanów).

Z frekwencją sobotniego występu Organka i Przyjaciół nic nie mogło się równać. Przegląd zespołów grających w ramach projektu Dzielnica Brzmi Dobrze (m.in. Szklane Oczy, Max Bravura, Zośka) i koncert świetnego Bottle Next z partnerskiego Saint-Etienne nie zapowiadały nadkompletu w Strefie Kultury. Gdzieś w okolicy dwudziestej pierwszej, czyli już po „Reprezent” i „Miasto jest nasze”, Kalibrze 44, Miuoshu, dwóch objawieniach się Janka Gałacha, jednym utworze z akordeonem Marcina Wyrostka i niebezpiecznie rosnącym ego Organka, publiczność stanowiła gęstą materię nie do pokonania. Dysponowałem swoimi trzydziestoma centymetrami kwadratowymi podłogi i musiałem ten fakt przyjąć do wiadomości. Fakt – było SBB, Maciek Lipina zaśpiewał „Malowanego ptaka”, Waglewski też oddał hołd Riedlowi i Dżemowi („Mamy forsę, mamy czas”), Nosowska zaaranżowała orkiestrę górniczo-hutniczą, ale to ciągle było tło dla Organka. Spodziewałem się, że będzie tyle tego Śląska, że aż powinniśmy usłyszeć to podziemne bum-bum, bijące gdzieś w głębi serce z karbonu. Ale musicie/my przyznać, że zrobienie widowiska z niespełnionych obietnic, to też jest sztuka.

Najważniejsze dla mnie wydarzenia muzyczne odbyły się w czwartek w Rialcie – kameralny Jef Neve z kwartetem Piotra Steczka i w niedzielę w KMO – to wtedy holenderski Tin Men and the Telephone z towarzyszeniem AUKSO zrealizował pierwszy na Śląsku koncert interaktywny. Nasze apki ściągnięte na iOSa i Androida długo nie działały jak należy i zacząłem podejrzewać, że nasz wpływ na przebieg koncertu jest wprost proporcjonalny do naszego wpływu na los tej planety, i że może to jest zasadnicze przesłanie tego występu. Nic już nie możemy zrobić. Karty rozdają silniejsi, a temperatura Ziemi już dawno przekroczyła Rubikon. Holenderscy i tyscy muzycy zabierają nas na Marsa, jest to podróż muzyczna i niemożliwa zarazem. To znaczy niby zdajemy sobie sprawę, że od nas coś zależy, w każdym razie na pewno w okolicy naszego podwórka, ale na globalną zmianę gry nie mamy jeszcze wpływu.   

W ostatnim kwadransie zaczęliśmy ustalać tempo utworów, ich barwę, tonację, decydowaliśmy czy temat wzmóc, czy osłabić, zakończyć lub kontynuować. Były momenty absolutnie nadzwyczajne – jak wówczas, kiedy holenderskie trio i AUKSO wyciszały się do absolutnego słyszalnego minimum po to, żeby wybrzmiały smartfony na widowni. Pojawił się jednak pewien rodzaj dyskomfortu; cała ta interaktywna zabawa z apkami i telefonami (którymi trzęśliśmy, żeby zatrzymać efekt cieplarniany albo dostać się na pokład wahadłowca) była w kontekście problemów z przeludnieniem, wymieraniem gatunków, migracjami ludów, problemami z wodą i żywnością – na które muzycy chcieli przecież zwrócić uwagę – trochę niepoważna. Nie było to tylko moje odczucie.

Koncert Neve’a z towarzyszeniem kwartetu Piotra Steczka nie miał za to słabych stron. To był naprawdę znakomity, jazzowy występ. Oczywiście pierwsze skrzypce należały do fortepianu belgijskiego instrumentalisty i jego kompozycji z najnowszego albumu Spirit Control. Słyszałem w tej muzyce jakieś dalekie reminiscencje nostalgicznego Gidona Kremera, utworów Tiersena  czy Clinta Mansella, kompozycje repetycyjne i melodyjne (idealne właśnie do filmowych soudtracków, np. Cristal Light), jak i pod dostatkiem klasycznego jazzu. Neve zaaranżował również techno; nie jest to w jego podejściu do muzyki nic nadzwyczajnego. Na Y2 znajdziemy wiele coverów muzyki pop i techno, min. Lady Gagi, Madonny czy Tiny Turner. Nie po każdym odtwórcy Wariacji Goldbergowskich moglibyśmy się spodziewać takiej osobliwości.


Powrót