Stary człowiek i może
Te same podcienia co wczoraj, ale nazwa wreszcie adekwatna do pogody. W sobotę rzucają cień na muzyczny ogród, w piątek były co najwyżej parasolem. Piszę w niedzielny poranek o sobocie, jednak w czasie teraźniejszym; fikcja między innymi daje taką możliwość, można czas reaktywować, wywołać ten skład ze zdarzeniami z jakiejś bocznicy kolejowej. Cały trick, jak powiada Schulzowski narrator, polega na tym, że cofnęliśmy czas, spóźniamy się z czasem o pewien interwał, którego wielkości nie sposób określić. Otóż to właśnie.
Trwa muzyczna podróż po bezdrożach Europy i krańcach Afryki. I Zachodniej Azji, która tu rozrasta się za sprawą paryskiej diaspory żydowskiej, czyli Moishe Moishe Moishele. Pomysłu, który zakiełkował pewnego dnia w głowie Shobo Hercberga, specjalisty od projektowania t-shirtów dla H&M-u. Nic prostszego niż rzucić kram z ciuchami w diabły czy do innego Szeolu i pożenić tradycję chasydzką z acid house, prawda? Zszyć ściegiem konsolowym. Rammstein po żydowsku? Proszę bardzo. Ryby już mamy, sałatki również. I street art. Ba! Nawet antysemityzm może być „po żydowsku”, o czym donoszą Niezależne Media Podlasia.
Moishele grają (czy to aby na pewno właściwe określenie?) symetrycznie do piątkowych Południc, a więc przed północą. Wcześniej są Karpaty, długi muzyczny łańcuch ciągnący się gdzieś od Hucułów aż po samą Serbię. Transkapela. Niemal już rodzinny przemysł (w najlepszym tego słowa znaczeniu) Wasilewskich plus kontrabas Franka, najmłodszej latorośli innej „muzycznej mafii” – rodu Pospieszalskich. Ta muzyka jest jak karpacki Express, jeśliby kiedykolwiek istniał – a tu na chwilę możemy go powołać do istnienia - bezbłędna, pchana jakąś ciemną siłą. Transgeniczna i transgraniczna. Generalnie wszystko, co zaczyna się na trans, jak sama nazwa kapeli wskazuje, może się przydać. Gdyby odciąć zasilanie, gdybym nagle słuch wszelaki stracił, skazany tylko na obraz, powiedziałbym, że to Hesperion XXI gra właśnie utwory Marina Maraisa, a ten pan w bawełnianej kipie na głowie i ütőgardon - ludyczną, węgierska wersją violi da gamba między kolanami – to Jordi Savall.
Karima Nayt, algierska wokalistka z własnym bandem i bandeonem już takiego wrażenia na mnie nie zrobiła. Nie żebym był jakiś odchylony na prawo, jakiś stadionowo-kościelny, spolszczony do imętu. Nie żebym obiektywnie klasy wokalnej Nayt i jej muzyków nie był w mocy docenić. Tyle, że moich wewnętrznych strun, nastrojonych na Europę Środkową, na jej immanentną melancholię, huculską i cygańską, serbską i aszkenazyjską, Nayt nie potrąciła. Owszem, pomyślałem jaka dysproporcja kulturowa nas dzieli, jak ciężko ludzi północy rozruszać, zmusić do zapłonu, który jest czymś naturalnym w dalekiej Algierii, i nawet – być może – zatęskniłem na chwilę za czymś prostym i żywiołowym, za al-Magrib. Chociaż tęsknić chyba można tylko za czymś, co się utraciło?
Powracam jeszcze na koniec do Moishele, owego żydowskiego acid house’u, który z chasydyzmem sensu stricto niewiele ma wspólnego. Poza tańcem, transem, ekspresją ciała (kto był kiedyś na chasydzkiej hawdali, kończącej szabes, ten zrozumie, o czym piszę). Trio zdobyło Hipnozę, bisów było kilka, we wrzawie, z którą mogły się równać chyba tylko koncerty The Beatles. Ja widziałem tylko setki suwaków, dziesiątki przycisków i pokręteł. Zwoje kabli, plątaninę przewodów, jakąś industrialną wersję frędzli tzitzit, wystających spod marynarek Lamma, Tordjmana i Hercberga. Pełna automatyzacja, megabity danych, rozgrzane interfejsy. Represyjny rytm, który chyba wszystkim zmienia pracę serca.
Tak wygląda starość? Wygląda zza głośnika czy subwoofera, szukając wyjścia w całym tym zgiełku, marząc o anatomicznym fotelu z Ikei, innym składzie trio (skoro już jesteśmy przy narodzie wybranym – ze stajni Tzadika), grającym na prawdziwych instrumentach? A jednak byli starsi (metrykalnie) tuż obok. Na oko pod siedemdziesiątkę. Starszy człowiek i może, pomyślałem bez satysfakcji. To i ja mogę.
Radosław Kobierski