Berlin w Kato
Trzy punkty, a w zasadzie cztery – jeśli wziąć pod uwagę prace Svena Marquardta ulokowane, jak wszędzie piszą, w „przestrzeni miejskiej”, jakby BWA, Rondo Sztuki czy Centrum na Mariackiej znajdowały się poza miastem. Fotografie berlińczyka, trochę przypominające Irvinga Penna, nieco teatralne, a może nawet filmowe, zmultiplikowane w postaci plakatów na słupach ogłoszeniowych, parkanach i wielkoformatowych wydrukach na bilboardach, znajdują się, powiedzmy, w otwartej przestrzeni miejskiej, „wychodzą” w miasto, a być może i miasto zdobywają. Oto bardzo interesujące posunięcie: tak wymanewrować obrazem, żeby stał się elementem strategii, a jednocześnie klasyczną reklamą. Fotografie Marquardta intrygują mnie, podoba mi się typografia – i ten pozorny brak celu – ta wizualna nadreprezentacja pozbawiona jest bowiem nachalnej retoryki informacyjnej; o tym, że chodzi o wystawę Berlin Artists’ Statements dowiaduję się niejako w drugiej kolejności. Najpierw jest przeżycie estetyczne. W reklamie zazwyczaj te proporcje są odwrócone.
Mamy więc cztery punkty, które wyznaczają przestrzeń przedsięwzięcia, jakim jest BAS – subiektywnego przeglądu sztuki tworzonej w Berlinie, europejskiej stolicy awangardy i artystycznych squatów, stolicy idei wspólnej Europy, która już dawno w tajemniczy sposób opuściła strefę oficjalną, wyemigrowała z Brukseli. Nic więc dziwnego, że berlińczyków reprezentujących Berlin mamy na wystawie zaledwie dwóch – wspomniany wyżej Marquardt i Ludwig Stender z grupy KLUB7, reszta w Berlinie znalazła się i tworzy z wyboru.
To miasto zawsze budziło moje zdumienie. Za każdym razem z innego powodu. Najpierw nie mogłem zrozumieć idei powrotu europejskich Żydów do miejsca, które wygenerowało Zagładę (nieuświadomioną konieczność jako formułę historycznego i psychologicznego paradoksu jeszcze od biedy pojmowałem, nie wiedziałem natomiast, co zrobić z powrotami intelektalistów, takiego Imre Kertesza, z orbitowanim wokół Berlina Paula Celana czy Aliny Szapocznikow). Potem poraził mnie rozmach architektoniczny miasta – cały ten megalomański klasycyzm, a obok Bauhausy, Liebeskindy, Hanselmanny, Jahny, Tchobany itd. Następnie zobaczyłem Kreuzberg i zrozumiałem, że Paryż i Trastevere przy Kreuzbergu to są eksponaty zanurzone w formalinie. Na koniec chciałem spakować swoje polskie życie i rozpakować je na zawsze w tym „pogodnie zbuntowanym” mieście, nawet jeśli docierała już do mnie myśl, że tam, gdzie wszystko (w sensie artystycznym) wolno, bardzo trudno się przebić. Pisze o tym zresztą kurator ekspozycji Christoph Tannert we wstępniaku do katalogu BA’S – Programem jest łamanie reguł. Każdy może śnić swój własny sen o hipness. W Berlinie artyści nader często pracują w trudnych warunkach. Jeszcze nigdy nie było takiego samowyzysku, itd.
Warto zwrócić uwagę na kilka aspektów wystawy. Po pierwsze, Tannert dokonuje świadomego, ale subiektywnego wyboru – naprawdę trudno uznać tę zaproszoną dwudziestkę artystów za reprezentatywną część „sceny berlińskiej”, wziąwszy pod uwagę wagę nazwisk nieobecnych, a przede wszystkim ilość artystów tworzących w stolicy Niemiec (grubo ponad 15 tysięcy!). Po drugie Tannert w oczywisty sposób stawia jednak na malarstwo. Piszę „jednak”, ponieważ od lat obserwujemy przecież odwrót od klasycznego mazania farbą po blejtramach, koniec malarstwa ogłaszano na tyle często, żebyśmy mogli uwierzyć z bezzasadność powrotu do tej formy artystycznej aktywności. „W oczywisty sposób” – ponieważ Tannert w malarstwo po prostu wierzy, od lat stara się systematyzować to zjawisko, dość przytoczyć trzy fakty – organizowanie rezydencji w belińskiej Betanii (wielu z zaproszonych artystów decyduje się zostać w Berlinie na stałe), opublikowanie „New German Painting” w 2006 roku czy przewodniczenie w konkursie Gepperta.
Po trzecie BA’S jest ekspozycją bezpieczną, nikt tu żadnych porządków politycznych czy historycznych nie zamierza wysadzać w powietrze. Dyskretny cień zaangażowania (np. widoczny w pracach Sofie Bird Moller, instalacji Wlofganga Plogera, w „Schlezierland, du mein Heimatland” Jorga Herolda) to naprawdę wszystko. Poza tym mamy kultywowaną monadyczność, osobność, prywatne kaplice, jakąś integralność formy, która przygląda się samej sobie – proszę to porównać z dynamiką działań artystycznych w Berlinie opisywanych przez Artura Żmijewskiego – to są dwa zupełnie odrębne światy.
Po czwarte wreszcie wystawa została pomyślana i zrealizowana w konkretnym celu. Chcemy zapewne wierzyć, mając ku temu powód w postaci okrągłej rocznicy (która nie tylko powinna zamknąć się w kalendarzu imprez ale i sprowokować dyskusję o przyszłości miasta), że Katowice i Berlin łączy coś poza trudną historią, że skoro Berlinowi udało się siebie zredefiniować – tzn. zaryzykować i postawić na imigrację, kulturę i sztukę, to Katowice ten wysiłek i to ryzyko również mogą podjąć. Wiele już w tej materii zostało zrobione. Nie zaczynamy od zera. A potencjał jest naprawdę ogromny. Pytanie zasadnicze: co zrobić, żeby ten potencjał, ten kapitał nam ciągle nie odpływał?
Radosław Kobierski
Czerwiec 2015