Rumunia czyli Polska
„Bezwstyd, histeria stylu, fasadowość. Przy Bukareszcie każde europejskie miasto wydaje się tak statyczne, że aż nudne […] Dostałam też zdjęcie: nogi w czarnych rajtuzach i kolorowych skarpetkach, wetknięte do plastikowego kosza. Nurkujący manekin, który chce się utopić w śmieciach. I dopisek: Trzeba na siłę wymyślać, co jest w Bukareszcie pięknego, a po wyjeździe i tak się umiera z tęsknoty”. To wstęp ze świetnego zbioru reportaży Małgosi Rejmer. Albo taki Stasiuk z powieści „Taksim”: Pamiętam Rumunów [..] chałwa, brendy z plastikowymi korkami […] jechały też merce i beemwice. Wszystko jechało. Za landkiem disco ciągnęli przyczepę z wielkim osranym wieprzem”.
O Târgu Mure? Stasiuk też zresztą pisał. W „Babadag”. Krótko. Więcej na ten temat wie historia. Splątana, pokręcona, wszechobecna. Nic dziwnego, że właśnie w Târgu Mure?, mieście które w pierwszych pięciu dekadach XIX wieku kilkakrotnie zmieniało flagę i narodowość, gdzie do dzisiaj żyje tyleż Rumunów, co Węgrów (albo też tylu Węgrów co Rumunów) Teatr Narodowy wystawia na dwóch scenach. Węgierskiej i rumuńskiej.
Radu Afrim, znany awangardowy reżyser, przyjechał do Teatru Śląskiego z zespołem węgierskim, niemniej jednak zobaczyłem Rumunię z całą jej symboliczną scenografią: odrapane ściany, wnętrze ni to hali jakiejś, ni zakładu, w którym jeszcze unosi się duch Ceauşescu i Securitate, choć z wolna ustępuje pod naporem plemiennej wyobraźni, która jakoby wraca znów do łask i nowoczesności, która parodiuje samą siebie. Przyznam się, że idąc na „Diabelską próbę” (Devil’s Casting) miałem nadzieję zobaczyć właśnie parodię, coś surrealnego. Nie wytrzymałbym Rumunii Herty Muller, a tym bardziej Rumunii Emila Ciorana. To znaczy – nie przychodzę do teatru po rozrywkę (zdaje się, że Afrim w rumuńskim teatrze instytucjonalnym nie cierpi tego samego, skoro dość radykalnie deklaruje, że „oglądając zły teatr, można wejść do mainstreamu”). Jeśli już wybieram klasyczną formę teatralną to wymagam od niej intelektualnego maksimum. Skoro nie „metafizyczna dziwność istnienia” to niech będzie przynajmniej solidny tekst, a przynajmniej solidna intryga (anegdota).
Pamiętam, że ubiegłoroczny spektakl z cyklu „Europa w Śląskim” – „Na Dnie” Gorkiego, przygotowany przez ten sam teatr, żadnych czułych strun we mnie nie potrącił. Na Devil’s Casting mogłem się przynajmniej pośmiać, co mi się coraz rzadziej zdarza. Innymi słowy można powiedzieć, że doświadczenie komunizmu, ale również transformacja ustrojowa, wytworzyły jakiś wspólny obszar (abstrakcji, surrealizmu), jakiś metajęzyk, dzięki któremu możemy się porozumiewać, mimo oczywistych różnic. Rumunia czyli Polska. Polska czyli Rumunia. „Devil’s Casting” rozumiem i odczuwam tak samo, jak Rumun rozumiałby i odczuwał „Misia” czy „Alternatywy 4”. Nie chodzi tylko o „surrealny humor”, symbole sowieckie, czapki z lisów, sztandary i apele zmiksowane z mitologią sukcesu i rodzimymi demonologiami. To również współuczestnictwo w nostalgii. Bo w tej nostalgii chodzi przede wszystkim o utracone uniwersum, utraconą ciągłość. Ja zacząłem ją intensywnie odczuwać jeszcze przed spektaklem, kiedy z głośników snuł się repetycyjny motyw muzyczny niczym dalekie echo PRL-owskich wczasów pracowniczych, jak zacięta muzyczna pocztówka. A dalej było tylko gorzej. To znaczy lepiej.
Moje przedstawienia – mówi reżyser - są czasami do siebie podobne. Nie zajmuję się tekstem, jeśli nie ma w nim nieprzystosowanego dziecka lub młodego człowieka z marginesu, starców freaky lub ekscentryków. Czuję, że wchodzę w fazę, w której muszę budować także inne światy. Ryzykując nawet oddalanie się od rzeczywistości.
I to właśnie dziecko, niejako podwojone, bo z jednej strony chodzi o istotę, której odebrano dzień narodzin, z drugiej – o nowego człowieka, któremu kompensuje się ten brak – jest bohaterem spektaklu. W tle tej historii znajduje się całe trudne, paradoksalne doświadczenie tej części Europy.
„Bezwstyd, histeria stylu, fasadowość. Przy Bukareszcie każde europejskie miasto wydaje się tak statyczne, że aż nudne […] Dostałam też zdjęcie: nogi w czarnych rajtuzach i kolorowych skarpetkach, wetknięte do plastikowego kosza. Nurkujący manekin, który chce się utopić w śmieciach. I dopisek: Trzeba na siłę wymyślać, co jest w Bukareszcie pięknego, a po wyjeździe i tak się umiera z tęsknoty”. To wstęp ze świetnego zbioru reportaży Małgosi Rejmer. Albo taki Stasiuk z powieści „Taksim”: Pamiętam Rumunów [..] chałwa, brendy z plastikowymi korkami […] jechały też merce i beemwice. Wszystko jechało. Za landkiem disco ciągnęli przyczepę z wielkim osranym wieprzem”.
O Târgu Mure? Stasiuk też zresztą pisał. W „Babadag”. Krótko. Więcej na ten temat wie historia. Splątana, pokręcona, wszechobecna. Nic dziwnego, że właśnie w Târgu Mure?, mieście które w pierwszych pięciu dekadach XIX wieku kilkakrotnie zmieniało flagę i narodowość, gdzie do dzisiaj żyje tyleż Rumunów, co Węgrów (albo też tylu Węgrów co Rumunów) Teatr Narodowy wystawia na dwóch scenach. Węgierskiej i rumuńskiej.
Radu Afrim, znany awangardowy reżyser, przyjechał do Teatru Śląskiego z zespołem węgierskim, niemniej jednak zobaczyłem Rumunię z całą jej symboliczną scenografią: odrapane ściany, wnętrze ni to hali jakiejś, ni zakładu, w którym jeszcze unosi się duch Ceauşescu i Securitate, choć z wolna ustępuje pod naporem plemiennej wyobraźni, która jakoby wraca znów do łask i nowoczesności, która parodiuje samą siebie. Przyznam się, że idąc na „Diabelską próbę” (Devil’s Casting) miałem nadzieję zobaczyć właśnie parodię, coś surrealnego. Nie wytrzymałbym Rumunii Herty Muller, a tym bardziej Rumunii Emila Ciorana. To znaczy – nie przychodzę do teatru po rozrywkę (zdaje się, że Afrim w rumuńskim teatrze instytucjonalnym nie cierpi tego samego, skoro dość radykalnie deklaruje, że „oglądając zły teatr, można wejść do mainstreamu”). Jeśli już wybieram klasyczną formę teatralną to wymagam od niej intelektualnego maksimum. Skoro nie „metafizyczna dziwność istnienia” to niech będzie przynajmniej solidny tekst, a przynajmniej solidna intryga (anegdota).
Pamiętam, że ubiegłoroczny spektakl z cyklu „Europa w Śląskim” – „Na Dnie” Gorkiego, przygotowany przez ten sam teatr, żadnych czułych strun we mnie nie potrącił. Na Devil’s Casting mogłem się przynajmniej pośmiać, co mi się coraz rzadziej zdarza. Innymi słowy można powiedzieć, że doświadczenie komunizmu, ale również transformacja ustrojowa, wytworzyły jakiś wspólny obszar (abstrakcji, surrealizmu), jakiś metajęzyk, dzięki któremu możemy się porozumiewać, mimo oczywistych różnic. Rumunia czyli Polska. Polska czyli Rumunia. „Devil’s Casting” rozumiem i odczuwam tak samo, jak Rumun rozumiałby i odczuwał „Misia” czy „Alternatywy 4”. Nie chodzi tylko o „surrealny humor”, symbole sowieckie, czapki z lisów, sztandary i apele zmiksowane z mitologią sukcesu i rodzimymi demonologiami. To również współuczestnictwo w nostalgii. Bo w tej nostalgii chodzi przede wszystkim o utracone uniwersum, utraconą ciągłość. Ja zacząłem ją intensywnie odczuwać jeszcze przed spektaklem, kiedy z głośników snuł się repetycyjny motyw muzyczny niczym dalekie echo PRL-owskich wczasów pracowniczych, jak zacięta muzyczna pocztówka. A dalej było tylko gorzej. To znaczy lepiej.
Moje przedstawienia – mówi reżyser - są czasami do siebie podobne. Nie zajmuję się tekstem, jeśli nie ma w nim nieprzystosowanego dziecka lub młodego człowieka z marginesu, starców freaky lub ekscentryków. Czuję, że wchodzę w fazę, w której muszę budować także inne światy. Ryzykując nawet oddalanie się od rzeczywistości.
I to właśnie dziecko, niejako podwojone, bo z jednej strony chodzi o istotę, której odebrano dzień narodzin, z drugiej – o nowego człowieka, któremu kompensuje się ten brak – jest bohaterem spektaklu. W tle tej historii znajduje się całe trudne, paradoksalne doświadczenie tej części Europy.
Radosław Kobierski
Grudzień 2014
„Devil’s Casting”, fot. R. Kobierski