Wszędzie, czyli nigdzie

Wszędzie, czyli nigdzie

"Wiśniowy sad" Teatru Kolady w ramach Europejskiej Witryny Teatralnej

Nikolaj Kolada wyglądał jak kolaż Andrzeja Kondratiuka i Jurija Andruchowycza. Jakaś nonszalancja, ale empatyczna, jakaś niedbałość o ciuch i twarz gładką jak lustro, w którym przegląda się model przyszłości reklamujący GiletteSensorSuperSwords, ale męska bardzo owa niedbałość, kontrolowana, niedbałość na krótkiej smyczy. No i kufi na czubku głowy, wielobarwne, orientalne, wieloznaczne (nie wiem, gdzie to zaszeregować – do islamu czy przypisać tradycji świeckich nomadów), a i sam Kolada w obrazowy sposób do owej wieloznaczności nawiązuje, kiedy tłumaczy, czym jest Jekaterynburg (dawniej Swierdłowsk, a jeszcze dawniej - za ostatniego z Romanowów - znów Jekaterynburg) pod samym Uralem, gdzie kończy się Europa a zaczyna Azja, a może gdzie kończy się Azja a zaczyna Europa. Czyli nigdzie. I zaraz to „nigdzie” wyskakuje w spektaklu, pewnie niechcący, ale być może jest to znów gest szarmancki, na jaki pozwolić sobie może tylko „człowiek ruski”, człowiek dla którego rozmowa o przestrzeni, o miejscu jest sprawą małoduszną i małostkową, bo zajmują go inne pryncypia. Teza – zgadzam się – wysoce ryzykowna, zważając na fakt, że przecież spektakl Kolady adaptuje Czechowa, i to akurat sztukę Czechowa, która jak żadna inna opowiada o konkretnym miejscu. Tyle, że jest to „miejsce” nieustannie tracone, żeby nie powiedzieć – gubione. Nikt tu się bowiem nie przywiązuje do realnego, do drzew, a nawet do ludzi, tylko do fantazmatu, który – jak każdy fantazmat – jest na tyle rozciągliwy, że można nim pokryć obszar całej Rosji.

Rosjanie adaptujący Rosjan jednak mają tę niewątpliwą przewagę nad Polakami adaptującymi Rosjan, że nawet jeśli adaptują „po bożemu”, literalnie, jeden do jeden, toczka w toczkę (jak chociażby potraktował Vladimir Bort’ko Bułhakowa) to i tak trafiają w sedno. Tzn. w rosyjskiego ducha. Polacy będą intelektualizować (proszę sobie przypomnieć teatralne inscenizacje Gorkiego, Czechowa, Płatonowa, a nawet Jerofiejewa) i estetyzować – zazwyczaj trzymając się pięknego – to prawda – ale tyleż niebezpiecznego wytrychu do rosyjskiej duszy, który jest wytrychem par excellance dialektycznie historycznym. Tymczasem Kolada, ale również Nikita Michałkow, pokazują coś innego, coś bardzo geograficznego, biologicznego, chtonicznego – pokazują rozmiary rosyjskiego razgaworu (niech będzie, że o historii, religii i egzystencji), który odbywa się w totalnej pustce, właśnie w „nigdzie”. Nie jest to nawet razgawor, tylko niekończąca się paplanina, której przydarzają chwile trzeźwej refleksji (i wtedy robi się naprawdę strasznie). Jeśli chcielibyśmy się czegokolwiek dowiedzieć o współczesnej Rosji z inscenizacji Nikolaja Kolady (a myślę, że teraz tej wiedzy łakniemy bardziej niż kiedykolwiek), dostać gotową diagnozę, to się nie dowiemy (i nic nie dostaniemy). Chyba, że dokonując nadinterpretacji - postać Łopuchina uczynimy figurą ogólną i upchamy w nią wszystko, co już wiemy o drapieżnym kapitalizmie, i na powrót znów to co białe stanie się białe, a czarne zostanie nazwane czarne. Rosyjską tragiczną melancholię znów rozjedzie inna siła, diabelska albo rewolucyjna (albo jedno i drugie), a na miejsce wrażliwych romantyków przyjdą oligarchowie i wszystkich powsadzają do pociągu relacji Moskwa-Pietuszki. Jeśli jednak zobaczyłem owo „nigdzie” i ono ogarnęło całą scenę, wyrąbało sad rękami Łopuchina i wszelkie marzenia o miejscu „w którym można odpocząć”, to znaczy, że Kolada powiedział coś nie wprost. Jakiejś jednak kontrabandy dokonał. Można próbować tę współczesną Rosję tak widzieć. Jako twór ze wszech miar paradoksalny. Twór, który zdobywa (wyrąbuje sady i filozofię siekierą) w rozpaczliwej próbie samookreślenia. Powinien się ograniczać. A poszerza tylko zakres owego „nigdzie”. 

 

Radosław Kobierski

Listopad 2014


Powrót