Szum w tle
Muszę powiedzieć, że festiwal A PART cieszy się sporym zainteresowaniem. Może daleko do kompletów, szturmowania kas i miejsc siedzących (wyjątkiem było przedstawienie Companyi Marty Carrasco w Teatrze Rozrywki – ale tylko dlatego, że widownię urządzono na scenie), niemniej to i tak dużo jak na moje wyobrażenie o frekwencji niszowego przedsięwzięcia. Rzecz jasna – widać wśród publiczności znajome twarze, twardy i posłuszny miłości do teatru elektorat, są aktorzy Marcina Hericha (w literackim środowisku to również constans - poeci przychodzą na spotkania poetów, którzy w ten oto magiczny sposób upewniają się, że jeszcze nie wylądowali na cywilizacyjnym śmietniku, że wciąż jeszcze są komuś do czegoś potrzebni). J. zastanawia się, czy jeśliby festiwal przenieść, np. do Wyspiańskiego, spowodowałoby to większy rezonans? Marzy jej się ogólnokatowickie, a niechby nawet ogólnopolskie święto teatru. Odpowiadam J., że chyba jest dobrze, jak jest. Jedni mają swojego „Koguta w rosole”, inni swoją „Przejrzystość pustki”. Egalitarność i teatr? Nie wiem. Może tak było w antycznej Grecji? W Krakowie, podczas premiery „Wesela”? Na „Dziadach” Dejmka? Egalitarnie, bo narodowo. No więc czujemy się trochę wyjątkowo (żeby nie powiedzieć – wyjątkowi). Czujemy się jakby wybrani – a wrażenie to potęguje się maksymalnie, kiedy powołują nas na świadków ciemnej, egzystencjalnej ewangelii według Houellebecqa. Kiedy zajmujemy te dwanaście krzeseł w Sali Grudniowej i wsłuchujemy w niepokojący szum w tle, który - jak twierdzi francuski moralista – po uśmierceniu religijnej nadziei jest już tylko alertem nicości. Coraz bardziej zresztą natarczywym i bezlitosnym.
Z trzech dni festiwalu wybrałem trzy przedstawienia. Najbardziej intensywne i niepokojące. „Opowiedziane” nie wprost (poza „Przejrzystością pustki”, która jest aż zanadto jednoznaczna). I nie mogę powiedzieć, żebym żałował, czuł się zawiedziony. Trzy kameralne wydarzenia, dla których trzeba było skompresować teatralną przestrzeń, wyznaczyć ją niejako od nowa – bynajmniej nie z powodu frekwencji, ale z powodów strukturalnych. Ale i psychologicznych. Tu muszę zaznaczyć rzecz dla mnie – jako teatralnego neofity – podstawową. Od pewnego czasu w teatrze nie czuję się bezpiecznie. Oczywiście „znoszenie granic” – zawsze sztucznych i arbitralnych to nie jest nowy wynalazek nawet w polskim teatrze eksperymentalnym. Wystarczy wspomnieć Cricot 2 czy Scenę Plastyczną Leszka Mądzika. Czuję, że jestem wciągany do gry, przeżywam spektakle na granicy syntonii, mam wrażenie, że jestem materiałem doświadczalnym, preparatem, który badają anatomowie w maskach, i nic nie mogę zrobić. Żadna ucieczka nie jest możliwa. To nie jest, przyznam, komfortowa sytuacja. Lepiej już włączyć Youtube czy Vimeo – przez matrycę nie przelezie żaden Gombrowiczowski „palic”, no chyba że jest to „palic” który wychodzi z japońskiego horroru, ale do tego syntonia nie wystarczy, do tego trzeba już ostrej psychozy.
Psychologię mamy z głowy, teraz kilka słów o strukturze. W „Przejrzystości pustki” i „Flower.B” kurtyny w zasadzie nie ma. To znaczy jest, ale przejrzysta. Jest nią folia, czasem naciągnięta, czasem luźna, w obu przypadkach stanowi jednocześnie ekran do projekcji „teatru cieni”. Chodzi więc zarówno o efekt estetyczny jak i wizualizację transgresji. Owa granica, wielokrotnie przekraczana w spektaklu Companyi Marty Carrasco jest czymś, przez co nie da się przebrnąć „przed wyznaczonym czasem” w „Przejrzystości..” jest zaledwie przeczuciem istnienia granicy, owym szumem, który nieopatrznie uruchamia Monika Wachowicz, medium spektaklu a zarazem wskazówka zegara. Miłosz w jednym ze swoim ostatnich tomów pisał o ścianie, która nie oprze się żadnym błaganiom. U Miłosza jest monolit, u Hericha „to” jest samą kruchością. Chyba, że – tak jak w „Cyrku Bellmer” - domaga się przerysowania – wówczas granica, jako że Tanatos i Eros pospołu w cyrku rządzą, przybiera postać bardziej materialną, cielesną, waginalną. Kurtyny są w owych trzech spektaklach czymś w rodzaju instrukcji obsługi. Wszystko jest metamorfozą. Czas w teatrze biegnie nielinearnie. Cały trick polega na tym, że cofnęliśmy czas. Spóźniamy się tu z czasem o pewien interwał, którego wielkości nie sposób określić – to słowa doktora Gotarda z „Sanatorium pod klepsydrą” i należy je chyba uznać za konstytutywne dla wielu teatralnych inspiracji.
Wspomnieć należałoby również o samej scenografii. „Flower.b” to inscenizacyjne cacko – świetna choreografia, niebanalne pomysły wizualne, ambalaże i do tego niczym chyba nieograniczone umiejętności mimiczne katalońskich aktorek. Bellmerowski cyrk taki, jaki powinien być cyrk z pogranicza jawy i snu – komiczny a zarazem potworny, rubaszny i z lekka nieprzyzwoity i śmiertelnie poważny, forsujący swoją ludyczną tandetność a zarazem w tej samej tandetności czuły i ujmujący. „Przejrzystości pustki” siłą rzeczy nie dałoby się pomyśleć w przestrzeni nie zredukowanej do minimum. Folia-ekran, dwanaście krzeseł w dwóch rzędach, dwie książki jako rekwizyty. To sprawy widzialne. Z niewidocznych – być może oś symetrii, która dzieli scenę, bo przecież po drugiej stronie są również dwa rzędy, po sześć krzeseł każdy, a na nich my, widzowie oglądamy spektakl. To znaczy czekamy już na swoją kolej.
Śmiech do programów kabaretowych we Francji nagrywany był w latach pięćdziesiątych. Dzisiaj wsłuchujemy się w śmiech ludzi, którzy już nie żyją – czyta (a może recytuje) ze sceny Monika Wachowicz. Tak to jest. Szum w tle. W skrajnych przypadkach przybiera postać śmiechu.
Radosław Kobierski