Szepty i krzyki (Katowice JazzArt Festiwal. Dzień czwarty)

Szepty i krzyki (Katowice JazzArt Festiwal. Dzień czwarty)

Miko, coś z ty zrobił Dave?owi Liebmanowi? - pomyślało mi się jeszcze wczoraj.

Miko, coś z ty zrobił Dave’owi Liebmanowi? - pomyślało mi się jeszcze wczoraj. Może nie tyle samemu Liebmanowi, bo ten robił (grał – nie grał) swoje, ale recepcji Liebmana przez publiczność Hipnozy. Coś ty zrobił – zatem – recepcji Liebmana, że stała się jakaś drętwa, jakby ociężała, senna, że się ludziska zbierali do wyjścia (i niektórzy naprawdę wychodzili)? Zaraz jednak dodaję, jaka muzyka, taka recepcja. Jeśli przez pierwsze pół godziny produkuje się tylko jedna część saksofonowego tandemu – czyli Ellery Eskelin, druga – czyli sam Liebman - od czasu do czasu coś tam w ustnik dmuchnie – to czego się spodziewać? Letargiczny jazz – taki termin sobie na określenie owych pierwszych trzydziestu minut ukułem. Nie tylko bowiem Liebman usypiał, ale i Tony Marino jakby odpływał nam na stojąco, zwieszając się na kontrabasie, Jim zaś Black wyglądał niczym podróżny w poczekalni PKP, który od wielu godzin czeka na ważny pociąg, pociąg życia, zmęczenie jednak robi swoje, truje systematycznie jak toksyna – choć poczucie obowiązku (wola życia) wybudza go czasem na chwilę, i jest to przebudzenie ekstatyczne, ale krótkie. Muzyka z serca Nowego Jorku, pełna wolności i spontaniczności? Raczej galicyjskie pół miasto, pół sztetl. Taki Drohobycz na przykład z Schulzowskiego opus magnum. Albo Chagallowski Witebsk. Albo Mannowskie sanatorium gruźlicze w Davos.

Żarty na bok, proszę państwa. Loty z Nowego Jorku potrafią solidnie wymęczyć. Życie również. Anthony Marino ma już swoje lata, Dave Liebman również. Faceci w tym wieku u nas albo już nie wychodzą z domów albo w ogóle nie żyją. Ja sam, choć prawie trzy dekady młodszy, mam czasem ochotę usiąść w fotelu i już nie wstać. Dlatego szacun – że jednak ciągle im się chce, że nikt tu się nie użala nad sobą (np. kulejący Dave), nikt się nie skarży na zmęczenie po podróży (upływający czas)

Co takiego Mikołaj Trzaska zrobił wcześniej (pozbawiając jednocześnie to pytanie uroku retoryczności)? Freegate to projekt całkiem świeży, z okolic pracy nad soundtrackiem do „Mocnego Anioła”. Sami muzycy na jednej scenie też chyba – o ile dobrze kojarzę – spotkali się po raz pierwszy. Rychlicki ze Szpurą grywali już w duecie, Trzaska z Rychlickim wystąpił w ubiegłym roku w „Powiększeniu”, z Pawłem Szpurą – w 2012 nagrał ścieżkę dźwiękową do „Róży”. Freegate, czyli brama, „wejście w sferę wolnego myślenia, dynamiki i stylu, poza gatunkiem, kliszą czy kanonem”. Blisko pomysłu Morrisona. I rzeczywiście trudno ten projekt zaklasyfikować – jest i trochę rocka, i avant-free-jazzu, i noise (zwłaszcza w wykonaniu Rychlickiego). Wobec saksofonu Trzaski czuję się kompletnie bezbronny (co nie znaczy – zagrożony). Tak było w zasadzie zawsze – od jakiegoś pradawnego koncertu ze Świetlickim w Legnicy, po koncert na OFF-ie i występ „Irchy” w Hipnozie w ubiegłym roku (tyle że w przypadku „Irchy” pół mojej uwagi należy się klarnetowi Zimpla). Skala muzyczna instrumentu to nie to samo, co skala możliwości instrumentalnych Mikołaja Trzaski. W istocie mam wrażenie, że Trzaska „rozgrzewa” swój saksofon tenorowy (i baryton) do stanu, w którym przedmiot martwy zaczyna żyć własnym życiem, a nawet w pewien sposób przejmuje nad muzykiem kontrolę. Tylko wrażenie. Ale jakże intensywne! To już nie jest nawet muzyka, proszę państwa – w pewnym momencie zaczynam po prostu słyszeć głosy. Ludzki lament, krzyk, zadyszkę, skowyt. Aż po całkiem wyraźny szept.

Radosław Kobierski


Powrót