
WSKOCZYĆ W WYDARZENIE
Wiktoria Łukaszewicz studiuje na wydziale grafiki ASP w Katowicach ale jej prace mają charakter interdyscyplinarny. W materiałach promocyjnych czytam również o głęboko humanistycznej podstawie jej twórczości. I rzeczywiście – obiekty figuralne, a w szczególności figura człowieka dominuje w jej malarstwie, intuicja zaś wspiera proces poznawczy i formujący (wybór/odrzucenie narzędzi, środków i gestów malarskich). „Nie planuje kompozycji w najdrobniejszych szczegółach, pozwala by emocje i odczucia z danego momentu prowadziły ją przez proces budowania obrazu”.
„Strach przed zanurzeniem” został zaprezentowany w Pojedynczej i muszę przyznać, że wywarł na mnie wrażenie. Wracałem do galerii, żeby jeszcze raz na się mu przyjrzeć, kontemplować kompozycję i ten dziwny rodzaj świetlistości, jaki jest w nim zawarty. Rzadko się zdarza, żeby wystawiona praca tak wyraźnie emanowała światłem (wiadomo - ściany galerii są czarne, ale to nie do końca wyjaśnia fenomen). „Strach” jest bowiem utrzymany w bardzo jasnej tonacji, dodatkowo rozlany błękit, który dominuje na obrazie posiada wysoki walor i w oczywisty sposób kontrastuje z czernią. Rzadko się również zdarza, żeby wystawiona w GP praca była tak oszczędna w środkach. Nie jest to minimalizm, ale właśnie – oszczędność. Właściwie „Strach” namalowany jest w jednej tonacji, przeważająco zimnej i jest to jego harmonia chromatyczna (dodajmy również uboga); farby są miejscami jakby ledwie nałożone na płótno – prześwieca ono spod spodu w wielu miejscach, ale też jest obszar, w którym kolor jest mocniej zaznaczony i trwalszy. Biel płytek ceramicznych w sąsiedztwie błękitów - nawet akwarelowo lekkich - staje się nieco cieplejsza - wpada w bardzo subtelny róż. Ale i on ma pastelowy odcień. Dopiero w prawej części płótna coś się zaczyna dziać bardziej intensywnego, pojawia się błękit spektralny i ruch (wirowy), który aktywizuje pozorną statyczność całego ujęcia.
Jeśli znajduje się tu jakiś kontrast to przede wszystkim pomiędzy ideą obrazu (jego tytułem) a jego realizacją. Otóż wyobrażam sobie strach przed zanurzeniem w głębinach, wodach tak ciemnych, że aż czarnych, w wodach bez światła. Wyobrażam sobie niepokój przed wejściem do wody w nocy. Tu środowisko jest wręcz przyjazne (gdyby nie tylko ów ruch wirowy), błękit (wody ale również nieba) to barwa wyciszająca i tonizująca. Czy bałbym się zanurzyć w wodach o takiej jasności i barwie? Te wody wręcz zapraszają do tego, żeby się w nich zagłębić, by w nich zniknąć. Ale Łukaszewicz tę pozornie tonizującą toń dynamizuje – jak już wspomniałem wyżej – wprowadza element chaosu, amorficzna struktura wiruje, rozlewa się, „wrze”, błękitem pruskim zaznacza serie pęknięć na dnie basenu, tym samym kolorem namalowane są elementy ozdobne ceramiki i fugi. Zresztą one też już pękają pod naporem sił. To nie jest bezpieczne miejsce.
W centrum obrazu, ale przesuniętym wysoko ponad matematyczny środek obrazu Łukaszewicz umieściła postać dziewczyny. Jest skulona, naga, niepewna ale w jakiś sposób również ciekawa.
Jednak w kwestii zanurzenia wcale nie musi chodzić o wybór, o działanie intencjonalne. Nikt nie pojawia się w świecie z własnej woli – pisze w swoim słynnym eseju „Szczeliny istnienia” Jolanta Brach-Czaina – Każdy wchodzi w istnienie przymuszony. Wygląda więc, że to bezpieczny, opisany i rozpoznany świat rozpada się przed nami, a my musimy podjąć poważną decyzję, być może rzucić się w jakąś otchłań czy w głębinę, wejść w zupełnie niewiadomą przestrzeń. Reakcją na taką sytuację jest oczywiście lęk.
Łukaszewicz wskazuje, że tego bezpiecznego miejsca mamy coraz mniej. W każdym razie bohaterka obrazu ma go coraz mniej. Za chwilę proces erozji, dekompozycji pozbawi ją ostatniego punktu oparcia. A jeszcze ją stać na gest zupełnej niefrasobliwości – tak go na początku czytam – zanurza palec w wodzie, jakby sprawdzała jej temperaturę. W „warunkach pokojowych” gest ten wydaje się całkiem naturalny, odpowiedzialny (chociaż nieco lękliwy), zasadny. Ale tu wcale nie mamy do czynienia z bezpiecznym życiem tylko z postępującym procesem destrukcji.
Oczywiście możemy „Strach” czytać bez kontekstu katastroficznego – jako metaforę, lub coś bardziej dosłownego – rodzaj portretu wewnętrznego, emocjonalnego, wizualizację procesu zmiany.
W przestrzeni między żywiołem, ryzykiem (nawet jeśli ledwie zasugerowanym, jak w ikonografii sztuki japońskiej), a poczuciem bezpieczeństwa, które jest przedstawione w matematyczny sposób – powtarzalny, replikowany wzór ceramiki – jest jeszcze opowieść o kruchości ciała. Jakby nie patrzeć, to najmniejsza struktura ulokowana na tym obrazie. I wydaje się ludzka (i o ton cieplejsza), ponieważ nie ma w sobie nic z żywiołu ani logiki. Ot świat dziki, nieprzewidywalny (nieuświadomiony?) i świat wykreowany po to, żeby ten pierwszy utrzymać w ryzach, żeby go ułaskawić.
Na koniec raz jeszcze Jolanta Brach-Czaina: “Z czasem udaje nam się do pewnego stopnia kierować tym, co nas opanowało, w każdym razie ginie poczucie odrębności osoby i atakującego ją żywiołu i wówczas staje się oczywiste, że to my jesteśmy tym żywiołem przebudzonym, a wcześniejsze wrażenie oddzielenia osoby od natury było złudzeniem, które niknie wobec gwałtowności uderzeń porodu. Jego brutalnej sile nie sposób dłużej przeciwstawiać fikcji”.
W zderzeniu z nieopowiedzianym, nowym zawsze rodzimy się na nowo. Ale trzeba w to wydarzenie wskoczyć.