
Susan Szombara
Są zdania, które mogą pomieścić w sobie wszystko. Są momenty w życiu, które nie potrzebują zdań, żeby stały się iluminacją. Mijamy ludzi, którzy ich doświadczają i nie dostrzegamy tego „wydarzenia”. I my jesteśmy niewidoczni, kiedy nam przydarza się moment wyrwany z przewidywalnego harmonogramu dnia.
Susan Szombara podaje dwa przykłady takich zdań: „Koniec przyszedł niespodziewanie, a przyniósł go ze sobą pewien człowiek”. I krócej: „No i dobrze”. Każda z tych formuł mogłaby się stać tytułem osobnej opowieści (druga, zaiste, stała się – powieść „No więc dobrze” napisał Paul Bowles). Przedstawia również obraz, który wizualizuje jedno z takich wydarzeń. I precyzuje: „To chwile zawahania, momenty, w których człowiek – nawet wykonując prozaiczne czynności – nagle uświadamia sobie skończoność życia i granice własnej percepcji. To stan bycia jednocześnie żywym i martwym”.
Nie miejsce tu, wszak chodzi wyłącznie o Galerię Pojedynczą, na rozpisywanie się o malarstwie Susan, nawet jeśli miałoby się to odbywać w służbie kontekstu i określenia szerszych horyzontów. Interesuje mnie wyłącznie ten jeden obraz, przed którym teraz stoję, uderzający mnie swoją jasnością, tym wyraźniejszą że zaprezentowany na tle tradycyjnie czarnych ścian galerii. W istocie jest owo płótno czymś w rodzaju okna wybitego w darkroomie, przez które podglądamy siedzącą postać. Tło – ograniczone do absolutnego minimum, postać dosłownie zarasta obraz, pęcznieje w nim, ten kadr jest stanowczo za ciasny, dlatego widzimy tylko fragment – jest wymodelowane szarościami w jasnych odcieniach (w tej samej tonacji są mankiety koszuli i pierścień, może obrączka palcu serdecznym lewej ręki). Fragment ściany, może lamperia w poczekalni. Urząd, dla którego mężczyzna jest petentem, albo NZOZ dla której mężczyzna jest pacjentem. A może jeszcze inaczej: fotograficzne białe tło lub warstwa śniegu, do którego mężczyzna ubrał się niestosownie.
Pierwsze moje wrażenie to poczucie przytłoczenia i potrzeba wykonania symetrycznego gestu obronnego. Właśnie dlatego, że ta zamknięta postawa bohatera obrazu jest tak „skupiona”, zagęszczona, grawitacyjna. Obraz narzuca mi po prostu sposób reakcji. Fakt, że nie widzę całej postaci, jest dodatkowo deprymujący, moje automatyzmy i habitaty zbudowane na kontakcie ze sztuką, ta realizacja po prostu podważa i kwestionuje.
Susan Szombara dla podkreślenia stanu zawieszenia między życiem a śmiercią – domyślam się, że to jest właśnie ten moment, i reakcja ciała jest ważniejsza niż jego tożsamość (wszak doświadczenie ma charakter powszechny i egalitarny) – korzysta z rozwiązań kolorystycznych, na których budował swoją narrację Andrzej Wróblewski. Widzę tu tę samą kombinację błękitów i zieleni co w: „Fotografii ślubnej”, „Rozstrzelaniu”, „Kobiecie” czy „Matce z zabitym dzieckiem”. Chłód błękitu jest przemożny, trupia zieleń skóry przekonująca, ale jednocześnie, dla kontrastu mamy gest, który jest skupieniem życia, próbą jego ochrony, zatrzymania uciekającego ciepła, które się tli pod tymi lodowatymi barwami.
Świetnie pasuje mi do tej pracy zdanie: „Koniec przyszedł niespodziewanie, a przyniósł go ze sobą pewien człowiek”. Nieco mniej nadany jej oficjalnie tytuł. Chociaż oczywiście „No i dobrze” można uznać za antycypację owego skupienia i ochrony, mogę przypuszczać, że zgodnie z prawami zawieszenia, zaraz nastąpi moment rozluźnienia uścisku, rozproszenia materii i pogodzenia się z tym, co się właściwie stało. Jest kapitalna scena w filmie, nomen omen, „Samotny mężczyzna” Toma Forda, scena finałowa – w której bohater, grany przez Colina Firtha, leżąc już po ataku serca na podłodze swojej sypialni przekazuje nam, jeszcze żyjącym, telepatyczną (z off-u) myśl: „Tak właśnie. I TO nadeszło”. A wtóruje mu niezrównany Rust Cohle z innego dzieła filmowego „W ostatniej nanosekundzie zobaczyli, czym są (…) To wyraźna ulga, ponieważ się bali. I po raz pierwszy zobaczyli, jak łatwo było po prostu odpuścić”.
Ponieważ „ja” okazało się złudzeniem, wielkim kłamstwem, w które z łatwością uwierzyli.
Dlatego to nie tożsamość tu się rozrasta i zaraz wyleje się poza ramy, ale materia fizyczna, bezosobowa, która tylko na chwilę przyjęła formę pasującą na osobę.