zdjęcie szwendaczy w tunelu

OTWIERAMY DŁOŃ MYŚLI

Śląsko-Zagłębiowskie Szwendanie Okoliczne

To była 228 wyprawa z Pawłem Grają w ramach śląsko-zagłębiowskiego szwendania i już na samym początku pożałowałem, że nie byłem na poprzednich 227 wyprawach. 228 szwendań średnio po dwanaście kilometrów (chociaż myślę, że mediana jest wyższa) daje 2736 km. Grupa wędrowna dotarła już do Madrytu. Albo Permu na wschodzie. Albo znajduje się między Ankarą a Gaziantep w Turcji. Nie wiem, czy nasi drodzy piechurzy zdają sobie z tego sprawę. Nie wyglądają, jakby potrafili zawstydzić niejednego młodszego wagabundę, a jednak wielu młodszych wagabundów poczułoby respekt w tej grupie. Rzecz jasna nie o wychodzone odległości chodzi, kiedy piszę o żalu. Raczej o więź, jaką wytwarza wspólne wędrowanie, a takie doświadczenie jest dzisiaj na wagę złota. I o strategię, bo wyprawy przypominają to, o czym swego czasu pisał Adam Robiński w swoich słynnych „Hajstrach”. Nieoczekiwane i niewykreślone na mapach szlaki są pełne niespodzianek i atrakcji, krajobrazy bocznych dróg mogą niejednego krajoznawcę zadziwić.

Będziemy iść powoli, po drodze śmiejąc się z tych, którzy widzieli Paryż i Rzym, pisał Xavier de Maistre, którego przywołuje Robiński. Oczywiście bocznymi drogami nie chodzi się po to, żeby komuś robić na złość, coś komuś udowadniać. Wędruje się po to, żeby oddychać, żeby żyć. 

228 kurs na nieznane nie przypomina tym razem pętli. Parkuję samochód na osiedlu Bór, który jest naszą metą i tarabanię się środkami komunikacji miejskiej z Niwki na Klimontów i Zawodzie-Porąbkę, do punktu zbiórki. Pilnuję czasu, z radością notuję dziewiąty stopień na plusie. W najcieplejszym momencie temperatura poszybuje do szesnastu.

Po chwili na przystanek Porąbka/Ośr. Wyp. wjeżdża A835 z Katowic z całą grupą szwendaczy i Paweł obrazowo przedstawia, jak autobus będzie się prezentował, kiedy już wszyscy z niego wysiądą. Otóż podniesie się o kilkanaście centów. W A835 są wyłącznie piechurzy z grupy. Paweł zasługuje na taki obraz, ten pełny autobus dojeżdżający z aglomeracji to zasługa jego charyzmy i organizacji. Jeszcze na parkingu przez Balatonem przyglądam się ogromnej atencji, z jaką jest traktowany przez swoich towarzyszy podróży, ale dzień to i miejsce szczególne: bo zarówno rocznica urodzin Pawła jak i jego rodzinna lokalizacja.

Nie wiem, czy państwo czytali Pod osłoną nieba Paula Bowlesa, a jeśli państwo czytali, to czy pamiętają ten słynny ustęp z prologu powieści, kiedy narrator rozważa, kto jest turystą a kto podróżnikiem. „Turysta już od momentu przyjazdu myśli o powrocie. Podróżnik nie wie, czy w ogóle wróci”. Paweł chętnie dorzuciłby do tego rozdania Kierkegaarda i Kanta z ich predylekcją do długich spacerów, podczas których kształtują się myśli, wytwarzają się i przekształcają. Zgadzam się, bo sam uważam, że droga uczy uważności. Nie wiem, czy jesteśmy turystami czy już podróżnikami, z pewnością myślimy o powrocie, o ciepłej kąpieli i ciepłej kolacji po szesnastu kilometrach marszu, ale też czasem zachowujemy się, jakby inny dom (poza drogą) nie istniał.

Przyglądam się uczestnikom szwendania – jeszcze nie znam ich imion – i przysłuchuję ich rozmowom, w których oczywiście dominują wątki codzienne, ale wbija się w nie już to, co nowe, spotkane w drodze: pierwsze kwitnące podbiały, żerowiska bobrów, strzeliste sosny, wąskie leśne dukty, meandry rzeki i czytanie rzeki (w jej dzikim i uregulowanym korycie, z wpływem Sztoły i bez wpływu).  Ktoś pyta za moimi plecami o dzięcioła zielonego, ktoś inny odnajduje w sieci rozwiązanie zagadki florystycznej (głóg jednoszyjkowy), nieustannie pracują aparaty cyfrowe w lustrzankach i telefonach komórkowych, które poszukują wizualnej reprezentacji doświadczenia, które realizuje się „w drodze”. Jasne, czasem to będzie zwykłe selfie albo krótka relacja wideo na bloga lub rolkę społecznościowca. Częściej jednak wyraz uwagi, z jaką traktujemy to nowe przeżycie, którego nikt nie planuje do końca. Nic tu logicznego się nie wydarzy. Jak tu ktoś szuka logiki, niech lepiej idzie do domu – tłumaczy Paweł Graja. I nie ma w tym nic wartościującego. Przybywamy ze świata logiki do świata chaosu. We wszystkich kulturach (i religiach), pielgrzymka wyprowadza wędrowca poza ramy codzienności, poza struktury powszednich interakcji społecznych (Christopher Ives). Każde sto, tysiąc metrów wychodzone z tą grupą przekonuje mnie, jak bardzo inaczej traktujemy siebie w tej właśnie chwili. 

Dwieście dwudzieste ósme szwendanie startuje więc z parkingu w Porąbce-Zawodziu i przy Balatonie – antropogenicznym zbiorniku wodnym i dawnym ośrodku rekreacji. Później przedzieramy się przez młaki i bagniska, wędrujemy lasem sosnowym i mieszanym, kilkukrotnie mijamy torowiska, odremontowane wiadukty i betonowe kolosy z czasów PRL-u. W Maczkach zaliczamy ostatni sklep przed wejściem w nadrzeczne ostępy, po chwili pierwszy raz, z mostu spoglądamy na rzekę. Pogoda jest wręcz letnia, wody Przemszy opalizują w błękitach, zieleniach i ochrach, bystry nurt podmywa skarpy, na dnie rzeki spoczywają całe pnie razem z systemami korzennymi. Przemszę, wartką i spływną będziemy mieć po prawej stronie. Cień – choć nie tak gęsty jak w sezonie letnim – niemal zawsze nad głową. Przynajmniej do pierwszego popasu.

Cywilizacja ciągle jest jednak obecna. Pociągi z cargo czasem przerywają nasze rozmowy na chwilę, być może rozbijają nasze kruche, rajskie iluzje. Wciąż jesteśmy, proszę państwa, w GOP-ie, jeśli państwo myślą, że malownicze meandry Przemszy wyprowadzą nas z industrialu, to się mylicie. Zresztą industrial/antropocen wcale nie musi nam przeszkadzać, o ile nie doświadczamy go za pośrednictwem śmieci – butelek, porzuconych telewizorów czy metalowych szaf zakładowych. Industrial też ma swój koniec – wszystko płynie niczym Przemsza, zmienia oblicze, wdziera się w dzikość, ale i przez dzikość zostaje przejęte. Tak jak ów biały „adidas” z końca lat 90-tych (na oko), cierpliwie trawiony przez mchy i porosty, przęsła starych wiaduktów, opuszczone zwrotnice kolejowe, konstrukcje kompleksu rekreacyjnego nad Balatonem. 

Ta nasza wędrówka wzdłuż koryta rzeki to właśnie trochę podróż w czasie w wielu jego wymiarach. Trochę podróż do młodości, trochę wypad w przyszłość, ale też próba zakotwiczenia w tu i teraz, bo przecież najważniejsze jest to, co się wydarza w danym momencie, co dzieje się między punktem a i punktem b, kiedy droga sama staje się celem – zarówno jako spotkanie z nieoczekiwanym jak i ceremonią i rytuałem (popasy, ogniska na trasie, pamiątkowe zdjęcia grupowe, rocznice urodzin, nawet recytacje wierszy). Chodzi więc zarówno o doświadczenie indywidualne jak i zbiorowe. Zresztą, jeśli się przyjrzeć bliżej – grupa, „zbiorowość wędrująca” jest jakby osobnym bytem. Niemal samowystarczalnym. Składa się z indywidualności, osobnych życiowych historii, ale kolektywnie to jeden pulsujący twór – dostosowuje się zbiorowo do warunków, kompresuje się i kurczy, kiedy szerokie szlaki zmieniają się w wąskie ścieżki i powstają zatory i w chwilach postoju – a także rozciąga i rozprasza, traci ze sobą kontakt wzrokowy, jakby dezaktywuje potrzeby zbiorowe, dzieli się na części, które doświadczają osobno. 

Zwykle podczas wypraw rodzą się pomysły i kolejne plany wędrowne. Myśl rodzi myśl a myśli się najlepiej w ruchu. Między Porąbką a Niwką tworzy się powoli kształt wędrówki po Jurze i Beskidzie. Następny miesiąc jest już kartowany.

Na koniec chciałbym raz jeszcze oddać głos Christopherowi Ives’owi z jego „Zenu wędrownego”. Kiedy – tak jak dzisiaj – odrywamy się od naszych nawykowych, obsesyjnych i być może szalonych schematów i oddajemy fizycznemu aktowi wędrowania, chłonąc zapach sosnowych igieł, ciepło słoneczne ogrzewające nasze czoło i smak wody, nasze myśli i zmartwienia cichną, a nasz umysł się otwiera. W naszej głowie wciąż mogą pojawiać się myśl lub zmartwienia, ale nie trzymamy się ich. Pozwalamy im odejść. Czy też, jak to ujął mistrz zen Kosho Uchiyama, „otwieramy dłoń myśli”.

Nie lubię metafor dopełniaczowych, ale dłoń myśli może być.

Radek Kobierski

Fot. Michał Rolka

 


Powrót