zdjęcie Artura Tuźnika podczas próby. Gra na trąbce w galerii, zdjęcie czarno-białe na tle obrazów abstrakcyjnych Gabi Buzek

JAZZ NA PEŁNEJ

o koncertach Before KJAF 2023

Mam przed sobą dwie płyty, które dzieli rok różnicy: zrealizowaną w 2021 roku w DKDM Concert Hall Copenhagen „Cascades” w duecie z Thomasem Agergardem – duńskim saksofonistą oraz ubiegłoroczną „Spring”, tym razem w sekstecie z czołówką skandynawskiej muzyki jazzowej (Kimestad, Hängsel, Ferm, Christensen, Albertsen; nominacja do Danish Music Awards za 2022 rok). Projekty łączy i spaja Artur Tuźnik, polski pianista i kompozytor mieszkający w Kopenhadze, aktywny na europejskiej scenie muzyki jazzowej i improwizowanej. Oba nagrania są znakomite, ale siłą rzeczy skupię się na sekstecie polsko-skandynawskim, bo to on zaprezentował się na niedawnym koncercie w IKKMO.

Befory jazzartowe nigdy nie startowały tak wcześnie, ale w tym roku był ku temu ścisły powód. Otóż tak się składa, że zarówno koncert Artura Tuźnika, jak i tydzień późniejszy występ Ani Rybackiej odbyły się również w ramach Jazz Camp for Girls. Artyści od pierwszej edycji są tutorami projektu, więc to wybór dla festiwalowego wstępu naturalny. Sekstet wystąpił 21 stycznia, rozpoczynając tydzień jazzcampowy, a zarazem czwarty występ w Polsce od suity łączącej „Before Spring” i tytułowy „Spring”, zamiast zarejestrowanych na krążku „Monstery Deliciosa” i „Water” pojawiły się dwie przedpremierowe „Mister T” oraz „Green”. Warto jednak zauważyć, że płytę otwiera świetna aranżacja „Road to Nowhere”, co w oczywisty sposób kojarzy mi się z żywiołem improwizacyjnym, tradycją (Eric Satie), jak i wielopejzażem muzycznym, który prezentuje sekstet. Starałem się tak profilować kompozycje – komentował Artur Tuźnik – żeby stały się muzyczną podróżą prowadzącą przez wiele krajobrazów.

Nie jestem tak dobry w wyławianiu kontekstów – Ravela czy Szymanowskiego, folku słowiańskiego i jazzu skandynawskiego, faktem jest, że usłyszałem wiele razy Skandynawię, choć folkową i tradycję impresjonistyczną. Gdzieś mi również zatańczył Sun Ra. Przestałem więc łowić aluzje i dałem się ponieść muzyce. A do tego – wierzcie mi państwo – idealnie ta muzyka się nadawała. Nie sposób było nie dać się nie zaprosić do środka, kiedy wszystkie drzwi do niego zostały otwarte. Nieoczekiwane i radykalne zmiany nastroju, tempa, harmonii, zupełna swoboda, subtelne przejmowanie narracji muzycznej (impresyjny fortepian Tuźnika, duety i tria sekcji dętej, misteryjne połączenie kontrabasu Christensena i perkusji Albertsena („zniuansowana nostalgia”). Niezwykła energia płynąca z melodyjnych, wpadających w ucho kompozycji, rozwijanych tematów (np. w tytułowym Spring) i balansującego melodie freejazzu. Co ciekawe wszystkie elementy budujące ogólne wrażenie koncertowe w jakiś sposób odpowiadały strukturom pojedynczych utworów. Taki mikro i makrokosmos. Chcę przez to powiedzieć, że poszczególne kompozycje są zniuansowane i wszechstronne pod względem wykorzystanych środków. Tuźnik komponuje utwór tak, żeby był reprezentatywny na tle większej całości, a jednocześnie stanowił jej wariant. Jest w tej metodzie coś bezkompromisowego i radykalnego, muszę przyznać.

Dzień po głównym koncercie JazzCamp for Girls w sali koncertowej, a ściślej na scenie, która została okrojona do warunków kameralnych, wystąpiła Ania Rybacka w duecie ze Stefanem Pasborgiem, duńskim perkusistą, trzykrotnym laureatem wspomnianej wyżej nagrody Danish Music Awards. Duet cztery lata temu wydał płytę Voice’n’Drums, spodziewałem się tych znakomitych kompozycji, zwłaszcza „Back to Simplicity”, które świetnie, moim zdaniem, koresponduje z mottem tegorocznego festiwalu (z Charlesa Mingusa) „Kreatywność to zamiana skomplikowanego w proste”.

W zamian otrzymaliśmy sporą dawkę improwizacji, wybrzmiał „Helvet” z poprzedniej płyty „The Art Of Escapism” (również ze wszech miar wyjątkowej, minimalistycznej instrumentalnie, bliskiej estetyce wokalnej Lisy Gerard czy Teatru Zar), „Without a Watch” (jeszcze niewydany). Sam koncert zaś rozpoczął się wokalną medytacją (nie sposób znaleźć innego określenia) „Tree of Life”, którą w 2022 roku wykonało combo Ani Rybackiej na koncercie finałowym JazzCamp. W wersji koncertowej artystka wielogłos stworzyła za pomocą loopera. Pasborg zbudował świetne tło dla tego utworu, zarówno liryczne, jak i dramatyczne. Chwilę później wokal Rybackiej radykalnie zmienił kierunek. Wokalizy jazzowe przeplatały się z brzmieniami orientalnymi (harmonie?), ewidentnie słyszałem – zwłaszcza na początku kompozycji – tradycję arabską. W jakieś mierze przypominało mi ona ważną muzyczną scenę w ekranizacji „Pod osłoną nieba” Bertolucciego – moment, kiedy chory już Port Moresby dociera do ciasnego zaułku ledwie rozświetlonego tańczącym ogniem, gdzie uczestniczy w przedziwnym misterium; siła transowego tańca i śpiew jest nieodparta. Silniejsza niż wszystkie jego doświadczenia kompozytorskie. Jego ziemska podróż kończy się w „sercu” Afryki, w „miejscu”, gdzie kończą się wszystkie cywilizacyjne iluzje.

Kiedy przypominam sobie występ tego duetu i odsłuchuję nagrania, słyszę niemal to samo: transowy rytm bębnów i pałeczek uderzających o metalowe klamry, wokalizy Rybackiej, które płynnie a czasem radykalnie przechodzą z jednej tradycji muzycznej w drugą, zapętlają się i rozwiązują, zdaje się – coraz głębiej – podążą gdzieś ku źródłom (zupełnie jak Sun Ra i Coltrane). Chyba można powiedzieć – bez cienia przesady – że te kompozycje same w sobie są jak Drzewo Życia, rozrastają się, pną ku górze i zawracają ku korzeniom. Albo odwrotnie. „Gałęzie to korzenie w powietrzu”. Nie pamiętam, kto to powiedział lub kto to zaśpiewał, ale wydało mi się to zdanie wyjątkowo trafne.

Wokal Ani Rybackiej jest wszechstronny, nic go nie ogranicza w kontekście improwizacji, emisji i artykulacji. I co ważne – potrafi bezbłędnie i nowocześnie wyśpiewać muzyczne tradycje.

Radek Kobierski

Fot. Artur Tuźnik by Szymon Hantkiewicz [Instagram]


Powrót