fragment infografiki promującej wydarzenie

JEDEN ORGANIZM

Wy Dźwięki. Obchody 100. rocznicy powrotu części Górnego Śląska do Polski

Urodziłem się na Śląsku, ale nie jestem stąd. Moich rodziców przygnały tu przypadki i przymus pracy. Moi rodzice wychowali się w Galicji i w Prusach, poznali w Pobierowie, wylądowali na antypodach, na ziemi śląskiej. Śląsko godka wchodziła oknem a wychodziła drzwiami. Nie była dla mnie naturalna, skoro „plac”  w moim życiu zajmował ¼ tego życia. Kolejne dekady były jak mikser, w którym kotłowały się sprzeczne emocje: przywiązanie do miejsca i pragnienie ucieczki. Hassliebe – tak ową sprzeczność samą w sobie nazywają za Odrą. Za Wisłą jeszcze nie wypracowali własnego pojęcia. 

Chcę powiedzieć, że pół wieku spędzone i przeżyte w tym miejscu wystarczy, żeby „złapać” wszystkie empatie, widzieć historię, taką jaką ona jest i stanąć za nią (i ludźmi, których ta historia stworzyła) i po jej stronie. Wszystkie ostatnie święta niepodległości zawłaszczone przez prawicę i nową politykę historyczną spędzałem wyłącznie w górach, obchody setnej rocznicy włączenia ziem śląskich do Polski również spędziłem w górach. Góry przywracają właściwy wymiar. Tam, gdzie coś jest bez wymiaru, wygląda jak dziecięce rozbuchane ego, tam gdzie patos i wielkie słowa przekraczają wszelkie normy ustalone w Sevres, góry okazują się wybawieniem. Nadmieniam jednak, że w świątecznym przedłużonym weekendzie w Katowicach działo się dużo, odbyło się kilka koncertów (m.in. Sojki, Riedla, Skrzeka, Przemyk) na Polach Marsowych. Namioty Zgromadzeń powstały w Strefie Kultury a dane kierowców będących w pobliży spisywano już dziesięć dni wcześniej.

Wy Dźwięki miał okazać się ostatnim akordem tej rocznicy. Program i koncept został wymyślony przez Muzeum Śląskie, na terenie którego został on zrealizowany i Fundację Soundscape. Do wieczora działo się niewiele, nikt foodtracków ani leżaków nie oblegał, Muzeum zostało zamknięte – co w tych okolicznościach wydało mi się decyzją kuriozalną. Tak przynajmniej sytuacja wyglądała około 18. W rzeczywistości w MS wcześniej odbywał Byzuch u Ferdynanda, industrialny spacer po muzeum. Na przygotowanej scenie zagrała orkiestra górnicza, gra terenowa nie budziła wielkiego entuzjazmu, zajęcia z jogi – już bardziej. Ponieważ nic się nie działo, z zainteresowaniem przyglądałem się joginom, ich zatrzymanym w czasie sylwetkom, pozornie tylko usztywnionym, w istocie zdolnym przybrać fantastyczne i mało anatomiczne (jak na kulturę zachodu) formy. Potem przypomniałem sobie, że nie dalej niż rok, w czerwcu ubiegłym tu właśnie, w rosnącym upale i w kolejce czekaliśmy na swojego pierwszego Pfeizera. Jedno miejsce, tyle różnych historii. Ciągłe nadpisywanie jednych wydarzeń innymi. Czas w nieustannym ruchu: Powstania śląskie, okupacja niemiecka, PRL i największy okres węglowej prosperity, restrukturyzacja i upadek przemysłu, rekultywacja i powstanie muzeum, Festiwal Tauron i pomniejsze imprezy, pandemiczny program szczepień i powrót do normalności. Dzisiaj, które chce nawiązać do wtedy. Pomysł – jak zawsze, kiedy wychodzimy od szacunku wobec przeszłości – ważny i potrzebny. Kontekst polityczny i jednowymiarowe widzenie tej historii – już niekoniecznie. 

Jeszcze dwa kwadranse przez koncertem ukraińskiego duetu Vellow Wy Dźwięki nie budziły większego entuzjazmu, potem jednak zaczął się konsekwentny przypływ. Konferansjerzy się rozgadali z zawodową perfekcją (przyznaję, że to bardzo niewdzięczne zajęcie), pod szybem testowano urządzenia od dymu, słońce uparcie zachodziło za KTW i Superjednostką, do foodtracków zaczęły się ustawiać kolejki po lody i wegańskie przysmaki, za opaskę vipowską można było dostać dobrą whisky i piwo. Nie ukrywałem przed sobą, że najbardziej mnie interesowało to, co miało okazać się głównym punktem programu: koncert AUKSO i BiØS-a, ale słuchając Vellow z muzykami siostrom towarzyszącymi, notowałem rosnące zdziwienie. Spodziewałem się, że Ukrainę wciśnięto na siłę w program, że niekoniecznie to się przełoży na jakieś muzyczne afirmacje. Myliłem się. Muzyka Vellow nie należy specjalnie do moich ulubionych, ale byłem pod wrażeniem rozmachu (postomodernistycznego?) tego siostrzanego duetu, rozbudowanych aranżacji, nieoczywistego popu (bo zmelanżowanego z wieloma innymi gatunkami). Vogue nazwał ich muzykę słowiańskim art-popem. Jasne, gdzieś ta słowiańszczyzna się przebijała, ale w większej mierze tradycje zachodnie (amerykańskie). W ten sposób, bez kompleksów, z wielką pewnością tworzy się tylko wtedy, kiedy czuje się obywatelem świata. Kiedy rozumie się, że w muzyce można pomieścić wszystko i że dla muzyki nie ma żadnych granic. Publiczność również doceniła tę energię i wartość. 

Kluczem do tego wieczoru, punktem kulminacyjnym miał okazać się wspólny projekt muzyczny kameralistów z AUKSO i BiOSa (warto zauważyć, że Kuba Mokrzysiak występował już podczas koncertu Ukrainek). Przedsięwzięcie nie lada ryzykowne – przepracować i przetworzyć pieśni powstańcze sprzed wieku i nadać im współczesną formę. Nie ilustrować dosłownie, ale zbudować własne dzieło. Stworzyć pieśni bez pieśni. Niezły zgryz. Poza tym BiOS i AUKSO to zjawiska tak odległe od siebie, jak tylko mogą być (przynajmniej pozornie, wszak odległości w muzyce tak jak granice nie istnieją). Chcieliśmy pieśni zinterpretować w charakterystyczny dla fundacji stylu – powiedział Paweł Pindur – i to się udało, bo jej członkowie lubią wyzwania. 

Przyznam, że odbiór tego dzieła nie był łatwy. Przyjemności przeważnie są łatwe, ale bywają też trudne. Nie chodzi wcale o połączenie kameralistyki z elektroniką, ani nawet problem z rozpoznawalnością oryginału. Ale same rozwiązania muzyczne. Materiał nie był dla mnie – poznawczo i emocjonalnie – jednolity. W niektórych partiach, tłach kompletnie się nie odnajdywałem, inne rozwiązania – jak chociażby przenikania tekstów muzycznych, dawnych instrumentów, głosów „przepalania” jakby przez stare film celuloidowe – były wprost znakomite. Utwory „zdominowane” przez AUKSO nie budziły mojego entuzjazmu. Części, składowe, nad którymi czuwał BIOS odwrotnie – wyłącznie budziły entuzjazm. Czego mogłem się spodziewać po niedawnym koncercie Kuby Mokrzysiaka w BWA? Muzyki na najwyższej nucie. Mogłem mieć wątpliwości, czy poradzi sobie z materią. Nie wątpiłem w jego talent. Im bardziej rozwijał się koncert, tym wyraźniej znikały różnice. Przestałem je zauważać. W końcu wszystkie elementy zrosły się ze sobą, utworzyły jeden muzyczny organizm. Tradycje dawnych pieśni, odległe głosy i śpiewy, dzisiejsze fale akustyczne i elektroniczne. 

Około północy wystąpiły również nominowane do Fryderyków Rysy, zrobiło się bardziej rytmicznie i tanecznie. I to one chyba najlepiej zgrały się z wideo mapingiem przygotowanym przez Tomasza Gawrońskiego (Tving Stage Design). Wysokie i transparentne fale światła mapowały teren wokół głównego szybu, na mlecznych ścianach budynku Muzeum tworzyły się całe kompozycje ze świateł led i laserów. Cienie osób przechodzących pod ścianą niechcący wpisywały się w tę konstrukcję. Oczywiście wszystko to było sprzężone już z koncertem Vellow oraz AUKSO&BiØSA, reagowało na rytm i długie pauzy ciszy. Znów: jeden organizm. 

Radek Kobierski

 


Powrót