Drums, drums in the deep (piątek na festiwalu Tauron Nowa Muzyka)
Powiem krótko: zatęskniłem za
Off-em. Może gdybym zdążył na inaugurację do Szybu Wilsona
i wysłuchał Badbadnotgood, a nawet Delaya (za konsolą, ale bardziej kameralnie, bez łomotu zza ściany czy namiotu), dodał do tego Novikę
i soulową, chiloutową Toscę, i jeszcze dokonał teleportacji w czasie do sobotniego Lidella i Brandt Brauer Trick Ensemble, osiągnąłbym coś na kształt nirwany. Albo przynajmniej jakiś tam stan równowagi. To znaczy, miałbym co położyć na szali pod tytułem „Tauron NM Festiwal - moje małe afirmacje”.
Nie porównywać nie sposób, bo ledwie ponad dwa tygodnie dzieli oba muzyczne zdarzenia, po raz pierwszy mam sposobność uczestniczyć w jednym i drugim, wreszcie ten sam, znajomy pejzaż, ta sama ochrona i zwyczaje, sceny z wyjątkiem Showcase Tent umieszczone metodą kopiuj/wklej, tyle że zwyczajowo pod namiotami.
Namioty akurat dobrze mi się kojarzą, nie powiem, w sumie, gdyby policzyć – sześć lat z moich czterdziestu dwóch spędziłem koczowniczo, pod tropikiem, raczej jak Beduini na pustyni niż Inuici na lodzie. Zwłaszcza, że Inuici nomadami nie są. Z doświadczeń religijnych najlepiej zapamiętałem Namiot Zgromadzenia i Namioty Kedaru. Kedar, jak wiadomo, był synem Ismaela, i protoplastą Beduinów, Kedar wspak czytany, daje ni mniej ni więcej moje imię. Los zapisany jest nie tylko
w genach, ale również w imionach.
Ten plus się Tauronowi należy właśnie za powrót do starej semickiej tradycji zgromadzeń. Powrót – a jakże – na wskroś również religijny, zważywszy na zagęszczenie transu i tańca derwiszów na metr kwadratowy. Mogłaby taka idea na OFF-ie zyskać również aspekt pragmatyczny, ale nikt o tym nie pomyślał. Dwa lata temu brodziło się błocie (a deszcz w literackiej napędził rodzimym pisarzom więcej publiki niż noblistom), w tym roku – w upale na granicy udaru.
Jeśli chodzi o plusy, to prawie wszystko. Cisza nocna generalnie na Ptasim Osiedlu nie zaistniała – gdybyż jej brak usankcjonować mogła sama muzyka, pal licho. Rzecz w tym, że poza Noviką i Toscą z piękną, gościnnie występującą belgijką – Sarah Carlier, poza Thundercat, szansa znalezienia „tradycyjnego” instrumentarium, usłyszenia ludzkiego głosu w zalewie łomotu, muzycznego metrum, od którego drżała sosnowa podłoga na scenie Red Bulla, i który mógłby z powodzeniem zastępować defibrylator, graniczyła z cudem.
Nie jestem żadnym muzycznym radykałem, muszę zaznaczyć. Z zasady jestem otwarty, z pasją słucham zarówno Bacha, Jordiego Savalla i Freda Fritha, Cukunft, Herę i improwizacje Jarreta, Thee oh Sees i Death in Vegas. Piątkowy Yoshi Horikawa, a zwłaszcza Holy Herdnon z całą swoją industrialną „partyturą” też do mnie trafili. Ale potem wszystko zaczęło się zlewać w jeden gęsty materiał dudniący, bez niuansów, bez stylu, wszędzie to samo (choć przecież nie to samo). Umieszczenie Design Silesia Cafe projektu Michała Latko i Łukasza Fragsteina, miejsca – jak piszą jej twórcy – wytchnienia i relaksu, między Littlebig Stage a Red Bullem, było chyba jakimś cynicznym żartem z wytchnienia i relaksu. Przekrzyczeć Darling Farah z jednej strony i Horikawę z drugiej, czy też Amona Tobina i RSS Boys, żeby zamienić kilka słów z Markiem Zielińskim dało się? Dało, chociaż prędzej byśmy się zrozumieli w migowym.
Nowa muzyka być może nie dla starych ludzi. „Starych” nie tyle metrykalnie, ile mentalnie. Na nic tutaj zdają się pojęcia, intelekt trzeba zostawić przed bramą, wyłączyć większość funkcji, dać się ponieść rytmowi, który jest w zasadzie bardzo pierwotny, naturalny, jest samą naturalną siłą. Nie mogę sobie inaczej wytłumaczyć owej zgodności sprzętowej – systemu i ludzkiego ciała. Kiedy tylko zaczynam myśleć, jakie to wszystko sterylne, pozbawione bezpośredniego kontaktu (wykonawcy będący przedłużeniem applowskich laptopów), gdy zaczynam porównywać publiczność
z Woodstocka, czyli to co stanowi i manifestuje wspólnotowość z tą „tauronową” bezgraniczną samotnością pogrążonych w transie monad, popełniam podstawowy błąd. Którego nie daje się już potem naprawić.