Ciało, eksperyment i polityka
Przypominam sobie, że już w trakcie plenerowego spektaklu Teatru Kto, czyli po pierwszych trzech teatralnych wystąpieniach w ramach 24 edycji MFSP A PART, doszukiwałem się jakiejś wspólnej idei, punktu ciężkości albo nawet ducha, wokół których tematy tego festiwalu będą orbitować. Zapomniałem oczywiście o poważnych wadach przedwczesnych diagnoz
i transgresyjnym charakterze samego przedsięwzięcia (A PART w roli gospodarza corocznego przeglądu sztuk performatywnych oraz w roli teatru, który bierze w nim udział zawsze dbał nie tylko o gatunkową różnorodność ale i skutecznie zderzał ze sobą różne strategie teatralne.
I światopoglądy). Owszem – zarówno „Witajcie, Welcome” Aurory Lubos jak i „Smak trucizny” Compagnie Mossoux-Bonté można byłoby włożyć do szuflady z etykietą teatr zaangażowany, niemniej kolejne cztery spektakle różniło od powyższych (i od siebie) niemal wszystko.
Teatr Kto w swoim „Zapachu czasu” przedstawił baśniowo-oniryczną opowieść o dzieciństwie,
w której pobrzmiewał Garcia Marquez, Hugo Claus i Emil Zegadłowicz (ten od słynnych „Zmór”). „Wszelkie widzenie rzeczy, które nie jest dziwne, jest fałszywe” – pisał Paul Valéry – i właśnie tę myśl twórcy postanowili wykorzystać jako motto przedstawienia. Równie dobrze pasowałby tu Tim Burton: „Byłem małym chłopcem z jeszcze mniejszego miasteczka, otaczały mnie dziwne dziewczynki mieszkające w sąsiedztwie, których nigdy nie zapomnę, i przerażający nauczyciele, których wówczas notorycznie nie rozumiałem”. W spektaklu nie chodziło więc o konkret, którego domagalibyśmy się my, dorośli widzowie, zazwyczaj skutecznie poodcinani od własnych dziecięcych przeżyć, ale o wyznaczenie granic uniwersum wyobraźni. Uniwersum jednakowego dla reżysera i scenarzysty „Zapachu czasu”, bohaterów Tima Burtona czy Maurice’a Sendaka.
W tych granicach wszystko ulega przeobrażeniu: i czas, i przestrzeń. Przedmioty i wydarzenia
z „realnego mainstreamu”.
Circus Ferus przyjechał do Katowic ze swoim najnowszym dziełem. „Rodzina” miała swoją premierę w listopadzie 2017 roku w Poznaniu. Urzekł mnie sceniczny minimalizm tego spektaklu,
a także cała robota oświetleniowa. Głębokie kontrasty poddane stopniowej gradacji, ciemno-ugrowa tonacja, rodzinny dresscode i zbiorowe portrety – to wszystko z jednej strony odsyłało do obrazów mistrzów flamandzkich, z drugiej – do złagodzonego reżimu piwnicy Fritzla. W istocie spektakl Circus Ferus okazał się antologią dotkliwości, jakie generuje podstawowa komórka społeczna w zamian za poczucie przynależności i potrzebę bezpieczeństwa. Piszę o złagodzonym reżimie, ponieważ nikt w „Rodzinie” nie jest trzymany na siłę (a tym bardziej seksualnie wykorzystywany), chociaż wszyscy chyba czujemy, że chodzi tu o jakąś formę zniewolenia,
o władzę i jej perwersje (którą sprawuje oczywiście tradycyjny patriarchat); wystarczy prześledzić liczne, i równie dyskretne w tym spektaklu próby uniezależnienia, skompletować rejestr wypartych emocji, żeby zrozumieć z jak potężną siłą, a zarazem wewnętrzną energią mamy tu do czynienia. Można się przyczepić, że „Rodzina” jest nieco archaiczna, przypomina raczej tradycyjnie pańszczyźniany system z jego rekwizytami i kostiumami (o dziwo całkowicie nieobecna w tym systemie jest symbolika religijna). Wszystkie jednak mechanizmy i dynamiki przedstawione w spektaklu działają i wpływają na dzisiejsze układy rodzinne. Wystarczy, że prześledzimy własne historie. Albo reportaże z Dużego Formatu.
„Strefa Zagrożenia” duetu Steller/Dziemaszkiewicz zaczęła się jak klasyczny anglosaski spektakl Teatru TV. Jednak ten kto czytał „Zbombardowanych” Sary Kane, który stał się inspiracją dla duetu, nie mógł wątpić w iluzję prologu. Jeśli ktoś zabiera się za debiutancki dramat Kane, nawet w charakterze odległej aluzji, nie może mieć dobrych zamiarów. „Zbombardowani” w wersji Steller/Dziemaszkiewicz pozbywają się trzeciego bohatera i całego zestawu seksualno-tanatycznych perwersji, ale i tak pozostawiają po sobie zdemolowaną scenę. Bardziej on zostawia niż ona (tu autorzy performansu akurat wskazują na literacki oryginał). Co zatem zostaje? Interakcja między monadami. Albo jej brak. Stroboskopowa oscylacja w strefie zagrożenia, jaką jest związek dwóch osób, między obecnością a obcością, zbliżeniem
i oddaleniem (chociaż skala regresywnej agresji postaci przedstawionej przez Dziemaszkiewicza nawet i tę dialektykę bierze w nawias). Poza tym, że granie w tym spektaklu permanentnie grozi poważną kontuzją, nie brak w nim efektownej choreografii. Nie mam na myśli układów o jakiejś wyrafinowanej wartości estetycznej w nirwanicznej wersji Delgado Fuchs czy w wersji post-antycznej tandemu A PART i Amareya. To zupełnie inne historie i inna stylistyka. Zbliżenia bohaterów w „Strefie zagrożenia” zagrane są tak, że w „Nirwanie” stanowiłyby dysonans. Wszystko inne poza zbliżeniem (i czułością) przenika już w pełni wojenny i surrealny duch.
Wracam jeszcze na chwilę do Aurory Lubos i Compagnie Mossoux-Bonté.
„Witajcie, Welcome” podejmuje – zresztą bardzo odważnie – temat uchodźczy. Właściwie spektakl mógłby się stać wizualizacją „Wielkiego przypływu” Jarosława Mikołajewskiego, bodajże jedynej książki napisanej w języku polskim, która z taką humanitarną troską i przejęciem pochyla się nad losem imigrantów przybywających do Europy. Lubos po części robi z nas świadków tego dramatu zarazem za niego odpowiedzialnych. Jest to oczywiście inny rodzaj odpowiedzialności niż ta, którą ponoszą piewcy białej rasy ze Stadionu Narodowego. Ale nie chodzi o to, że odpowiadamy zbiorowo wyłącznie dlatego, że jesteśmy Europejczykami. Kilkanaście postaci, bezgłowych kukieł niemal w skali jeden do jeden, w sposób bardzo wyraźny odwołuje się do dzieł Abakanowicz – twory nie mają tożsamości i nie mają prawa głosu. Bezosobowość zbiorowości, o której wypowiadała się Abakanowicz to również bezosobowość ofiar. Reinhardt, historyczka sztuki, zajmująca się twórczością polskiej artystki, zwróciła też uwagę na inny fakt: „rzeźby mogą być odbierane jako wzywające do alertu, budzące niepokój, a nawet zagrożenie”. To właśnie na poczuciu zagrożenia budują swój polityczny kapitał europejskie ruchy skrajnie prawicowe – zdaje się mówić Lubos. Zresztą nasz lęk nie dotyczy wyłącznie obcego i kultury, którą ze sobą przynosi (zamierzeniem prawicowej propagandy jest uznanie tej kultury jako zagrożenia dla naszej tożsamości a nawet życia). Boimy się również siebie (bo nic nie zrobiliśmy) i widoku ofiar (bo ich widok jest milczącym oskarżeniem). Lubos chce te emocje przypomnieć, chce postawić swoich widzów pod ścianą, nie po to, żeby się nad nimi pastwić. Przeciwnie – próbuje ich wciągnąć do dramy, do bezpośredniej, choć symbolicznej, konfrontacji.
Compagnie Mossoux-Bonté po bardzo dobrze przyjętej na 22 MFSP „Historii oszustwa” przyjechała do Katowic ze „Smakiem trucizny”. Temat niemal ten sam: diagnoza współczesności (relacje intymne i publiczne, konsumpcjonizm i korporacjonizm, obsesje i fałsz, itd.), ten sam groteskowy, autoironiczny kapitał, ale inna perspektywa narracyjna. Pięciu naukowców
w sterylnych, białych fartuchach przeprowadza osiem różnych eksperymentów, testują zdolność do zadawania bólu i cierpienia, granice intymności, władzy i ekonomii, etc. Od razu jednak widać, że to całe laboratorium i jego eksperymenty są nieledwie podejrzane. Daje się wyczuć napięcie między powagą naukowego dyskursu a jego perwersyjną odwrotnością, testy wcale nie wydają się naukowe, a ich wyniki służą jedynie zmanipulowaniu targetu, do którego są kierowane. Po raz kolejny Compagnie Mossoux-Bonté nie bierze jeńców. To nie jest bowiem opowieść o równoległym świecie, o jakimś matriksie, który możemy bezpiecznie oglądać w fotelu przy szklaneczce prawdziwego soku z cytrusów. Żyjemy w nim od dawna, jesteśmy rozgrywani w nim od dawna. Wszystko jest polityką. Wszystko ma obłędny smak trucizny.