Strzępy, urywki, fragmenty (Off Festival 2013 - dzień pierwszy)
To był gorący dzień. Gitarzysta Uncle Acid&The Deadbeats, nie wiem nawet który - K.R. Stars, Itamar czy Yotam Rubinger, bo wszyscy wyglądali jak potrojony Slash na haju (ale bez cylindra) ujął to krótko: „What’s a fucking heat today!”. Podkoszulek perkusisty Cloud Nothings zmieniał natężenie szarości, od jasnej przy suchych jeszcze mankietach, po intensywnie ciemny w miejscach gotowych do wyżęcia. Czyli wszędzie. Narzekały na upał Drekoty, Hera, grająca na Scenie Eksperymentalnej materiał z nowej płyty „Seven Lines” potrzebowała ręczników. I litrów mineralnej. Cienie były w cenie, negliż wręcz wskazany. „Jak by wyglądała ziemia, gdyby z niej zniknęły cienie?” – na to zasadnicze pytanie, które zadał Woland Leviemu na tarasie pewnego moskiewskiego budynku wolałbym nie odpowiadać.
Co przezorniejsi przyszli dopiero pod wieczór, czyli w okolicach występów Girls against Boys i Zbigniewa Wodeckiego z Mitch&Mitch. Oba koncerty zresztą rozbudziły uśpioną publiczność, przełączyły z trybu oszczędnego na tryb aktywny. We mnie też wstąpiło jakby drugie życie, nawet z nadwyżką. Źrenice się rozszerzyły, organiczna i wrodzona nieśmiałość pod osłodą nocy ustąpiła, nie pozostawiwszy po sobie śladu.
Off Festiwal został pomyślany tak, żeby każdy mógł coś dla siebie wybrać, ogarnąć wszystko nawet z darem bilokacji było niemożliwością. Wędrowałem od sceny do sceny, od stoisk z płytami i targowiska różności po kawiarnię literacką, którą w tym roku prowadzi Krzysztof Varga, i zbierałem te swoje strzępy, fragmenty, impresje. Niczym atom, który obija się w sposób nieuporządkowany o kilka tysięcy innych atomów. Jak kula we flipperze. Utkwił mi w pamięci „Identified Flying Object” z niejedną kamerą w środku, jakby urwał się z planu Matrixa, twarz frontmana Girls against Boys przypomniała mi Stevena z „Łowcy jeleni”. Co jeszcze? Gitara Raphaela Rogińskiego z kapodasterem na czwartym progu, Wacek Zimpel (z którym kiedyś miałem zaszczyt występować w Nakle), Kamil Sipowicz pytający „w kuluarach” Jerzego Buzka o legalizację marihuany, jakiś zagubiony w nocy wers z utworu Drekoty „Oczy patrzą snem, wiatr na sukience połamał drzewa”. Pewnie tak samo nieprzekładalny na inny język jak „the years burn” ze słynnego już „Disarm” The Smashing Pumpkins. Całopalny dym nad grillami z mięsem i brak dymu nad stoiskiem z humusem Beiruth. Grolsh, który zostawił na języku długi smak goryczki. Ciepło dnia, które cierpliwie niczym ekrany oddają chodniki i betonowy płot Muchowca. Ciała porzucone w niespodziewanych miejscach i niemniej niespodziewanych pozycjach. Niczym materace z upuszczonym powietrzem. Strzępy, urywki, fragmenty. Nijak do powiązania w całość. Nijak do ogarnięcia i zasymilowania. Płynna nowoczesność w całej swojej bezlitosnej stanowczości.
Radosław Kobierski