Wielkie brawa dla Pani Beaty

Wielkie brawa dla Pani Beaty

Inwazja Sztukmistrzów 2017

Nie dotrwałem do końca. Córka wracała z dalekiej północy, z obozowych wakacji, z tobołami i 13 godzinnym zmęczeniem i trzeba było ją odebrać. Żałuję, bo wszystko na katowickim rynku zmierzało do kulminacji, do pokazów na wysokościach, występów niemieckiej trupy Omnivolant i finalnego fireshow.

Pogoda tym razem dopisała. Ludzie nie marzli pod parasolami jak w ubiegłym roku, ognie nie gasły w strugach deszczu, Dariusz Wiktorowicz nie odwoływał występów. Scena główna opuściła plac teatralny i przeniosła się kilkanaście metrów dalej, zasłaniając na jakiś czas makabryłę i architektoniczne kuriozum ścisłego centrum. Jej miejsce zajęły dwa skromne wigwamy Bractwa Rycerskiego; można było pookładać się mieczem, wziąć udział w retrokonkurencji – wyścigach na średniowiecznych nartach, rozłupać ziemniaka repliką topora, tudzież przymierzyć hełm. Z przyłbicą lub bez. Na placu Kwiatowym powstawały trzy obrazy, ktoś grał na pianinie, czarny namiot na rogu magistratu przygotowywał się do spektaklu „Patyczek”. Był również namiot zespołu Kreators, w którym dwóch iluzjonistów ożywiało tradycję liczącą ponad trzy tysiące lat – odtąd trick z trzema kubkami przestał mi się kojarzyć wyłącznie z lwowskimi baciarami, polską komedią z Kociniakiem w roli głównej i poprzednimi edycjami Inwazji Sztukmistrzów. Po drugiej stronie makabryły odbywały się warsztaty żonglerskie – ćwiczono się w punktach ciężkości, poczuciu równowagi, ruchach od- i dośrodkowych, energiach kinetycznych; bowiem stare, dobre prawa fizyki zawsze potrafią sprawić wiele radości. Zwłaszcza dzieciakom i ich ojcom, którzy dzięki temu znów mogą poczuć się tak samo.

Przez miasto płynęła meta-Rawa w kierunku meta-zachodu słońca, prawdziwi ludzie wypoczywali w cieniach prawdziwych palm.

Przynajmniej do osiemnastej nikt nie użył sceny głównej, co najwyżej „proscenium” i kulis, prowizorycznie zaaranżowanych dla prób – spoglądałem w tym kierunku dość często, zauroczony wszystkimi niepowodzeniami, żonglerskimi kiksami, które nie mają prawa powtórzyć się podczas oficjalnego występu. Błędy, pomyłki nigdy nie zdarzają się na scenie – nigdy nie byłem świadkiem, żeby żonglerowi coś wypadło z rąk, żeby akrobata jakąś mniej lub bardziej skomplikowaną figurę wykonał nieudolnie, żeby jakiś fireman przypalił sobie wargi, a połykacz mieczy przebił sobie przełyk i otrzewną. Nawet żarty tym gościom muszą wychodzić (chociaż też są, niestety, wyuczone; na przykład taki Rympau Duo powtarzał gagi Billa Bombadila), dlatego wzruszające jest, powtarzam, kiedy coś nie wychodzi, kiedy widać w tych wszystkich kuglarzach i akrobatach ludzi a nie profesjonalne typy, którzy jeden prosty układ ćwiczą trzy lata.

Przynajmniej do osiemnastej wszystkie występy organizowane były pod „sceną lubelską” ciasno otuloną przez publiczność - ale też byli tacy, którzy zatrzymywali windy w Skarbku, żeby sobie popatrzeć - dzieciaków (jak zawsze mieli najlepszy ubaw) i dorosłych, co rusz angażowanych do roli asystentów. A to pan Piotr, a to Ksawery, a to męski kwartet w jednym z układów, wielkie brawa dla Iwony i pani Beaty. Jak na wczasach pracowniczych albo w pieśniach Wojciecha Młynarskiego. W sumie to nawet nie spodziewałem się jakiś meta-przeżyć, wyrafinowanej estetyki (na miarę parady), a nawet arcytrudnej i niebezpiecznej akrobatyki, wyleczyłem się z tych idealistycznych pragnień już podczas poprzedniej edycji Inwazji. Spodziewałem się właśnie gadulstwa (nazwijmy to sztuką konferansjerki), interakcji z publicznością, jarmarcznej (wcale nie w złym tego słowa znaczeniu) atmosfery. Tak to się przecież kiedyś odbywało. Średniowieczne teatry wędrowne, wędrowni kuglarze to nie było zjawisko elitarne, grano i bawiono raczej pospólstwo, podmiejską i wiejską gawiedź, elitarne rozrywki były zarezerwowane dla wyższych sfer. Myślałby kto, że już nie żyjemy w społeczeństwie kastowym, że miejski i podmiejski żywioł stanowi zupełnie zunifikowaną warstwę, a jednak przy okazji imprezy widziałem wielu spadkobierców tamtych odległych wydarzeń, spadkobierców „w linii prostej”. Przemykali przez centrum zupełnie przezroczyści, zdradzał ich powolny, posuwisty krok (jakby pragnęli jak najdłużej zatrzymać chwilę iluzorycznej wspólnotowości), odpoczywali w słońcu lub cieniu miętoląc swoje wysłużone reklamówki z bóg-wie-czym. Nikt z nich nie ośmielił się być nawet widzem.

Radosław Kobierski

Sierpień 2017

 


Powrót