Przed miłością, i po miłości
Dwa dni, pięć zespołów, głównie z Europy Środkowej, duet, dwa tria i dwa kwartety, ponad sześć godzin dobrej muzyki i blisko tuzin bisów – tak można byłoby podsumować piątą edycję Ogrodów Dźwięków, gdyby kogoś interesowały liczby. Tym razem nie było żadnej egzotyki (poza womexowymi totemami Matyldy Sałajewskiej i palemkami w charakterze dekoracji), w repertuarach słowacko-czeskich, podlaskich, bałkańskich a nawet romskim olah (tabory cygańskie zniknęły z polskich dróg zaledwie pół wieku temu) – mogliśmy poczuć się swojsko i wygodnie, a że była to swojskość niebiesiadna i ludyczna (ani nawet ludowa) ale wymagająca, krytyczna, swojskość odegrana w pełni profesjonalnie, z wielkim szacunkiem dla źródeł ale i ducha czasu, nikomu zapewne tej egzotyki nie brakowało i nikt za nią specjalnie nie tęsknił.
Z perspektywy tych dwóch dni mogę powiedzieć z pełną odpowiedzialnością: dziewczyny z Madame Baheux skradły show. Nie to, że mam jakieś uprzedzenia do reprezentacji czesko-słowackich (z mołdawskim wykrzyknikiem) – Pacora Trio zagrała bardzo dobrze, chociaż trochę bez pary. Ponk, który zagrał w identycznym składzie instrumentalnym, przesadził z nekrofilną obsesją i gadulstwem frontmana – Michala Krystynka; gdybyż Ponk zrobił coś w rodzaju morawskiej wersji Requiem ludowego Adama Struga, byłoby ok, gdyby poszli w stronę rocka albo kameralnego Yanna Tiersena, gdyby Krystynek zaczął ćpać i pisać po ćpaniu jak Morisson, byłoby ok. Facetów rozpierała energia, a narzucili sobie melancholijny format, ćwiczyli się w umieraniu folku i umieraniem w folku. Coś tu było nie tak. To się po prostu nie sprawdzało. „We’re to funny to be black magicians” – powiedział wokalista ze sceny, jakby zdając sobie sprawę z dysonansu, ale zabrzmiało to zaledwie jak pobożne życzenie. W rzeczywistości jedyną zabawną historią, którą opowiedzieli, była właśnie ta pokręcona deklaracja.
Na tym tle Romengo, które grało po prostu siebie, własną historię i własny wschodnio-węgierski idiom (rumuńscy Romowie w Hungarii) wypadło klasycznie i przewidywalnie, ale autentycznie. Może była w tej muzyce spora dawka melancholii (jak to w pieśniach cygańskich), ale radość grania, wspólnego grania cały ten splin brała w nawias. Mieć dystans, a jednocześnie grać, jakby muzyka była sprawą życia i śmierci – oto przepis Romengo. Główne danie. Nic dziwnego, że kiedy w końcu wujek Tibi (gitara klasyczna, koryto) znalazł się przed sceną, również publiczność porzuciła swoje bezpieczne miejsca, krzesła i maty i dała się ponieść cygańskim rytmom.
Jednak to właśnie koncert Madame Baheux, ale również występ duetu Bart&Pałyga i Karoliny Cichej, którzy pierwszy raz występowali w Kato (zaprezentowali przede wszystkim debiutancki album „Wiele języków”) rozgrzały ten festiwal do czerwoności. Właściwie cokolwiek bym się starał tu napisać o Madame Baheux, bałkańskim koktajlu mieszanym w dawnej stolicy cesarstwa i ascetycznej, ale wielobarwnej i wielokształtnej podróży na wschód – od najbliższych nam kulturowo Białorusinów i Ukraińców, po dialekty litewskie i galopujące pieśni tatarskie – wszystko byłoby za mało. Fenomeny opisać jest szalenie trudno. MB zagrała chyba najbardziej eksperymentalnie i awangardowo (jeśli za podstawę brać folk, world music). Nic tu nie było oczywiste w materii dźwięku. Żadnych łatwych i oczywistych rozwiązań. Instrumentalnie muzyka była daleka od gatunku, jedynie w warstwie wokalnej „słychać było źródła”, wokale (aranżacje) z powrotem naprowadzały na folkowy trop. Do tego trzeba dodać całkowicie fenomenalny, wyćwiczony głos Jeleny Popržan. Liryczny, jakby śpiewało tu nowe wcielenie Joan Baez, a za chwilę totalnie agresywny w stylu O’Connor. Albo jeszcze inaczej – głos, który zaskakuje wieloma rejestrami i eksperymentalną inwencją – zupełnie jak u Ivy Bittovej. Czy to wszystko nie wygląda jak czysty przepis na sukces?
Nie wiem, czy da się eksperymentować z taką materią, w jakiej pracują i tworzą Karolina Cicha i Bart&Pałyga. Wydaje mi się, że tu są bardzo wyraźnie zarysowane granice eksperymentu. A jednocześnie aranżacje pieśni bliższego i odleglejszego wschodu są dalekie od skali jeden do jeden. Są nowe, ale jednak stare. Śpiewane i grane w duecie, niemniej ten duet robi wszystko, żebyśmy nie odczuli, że to tylko duet. W „Wielu językach” i „Płycie tatarskiej” słychać właściwie całe zgromadzenia, całe wspólnoty. Nie da się tego efektu uzyskać mnożąc na scenie polifonie, instrumenty i członków załogi. To znaczy da się, ale ten efekt nigdy nie będzie naturalny. A tu była sytuacja wręcz odwrotna - mieliśmy tylko mężczyznę i kobietę, minimalną ilość instrumentów, niemal zero technologii (za wyjątkiem loopera, który zapętlał głos Cichej). No i pieśni o miłości. O tej miłości, która ma nadejść, albo której już nie ma (kiedy jest, jak mawia Bart&Pałyga, są lepsze rzeczy do roboty niż granie i śpiewanie).
Radosław Kobierski
Sierpień 2017
Slider: Madame Baheaux, fot. Adam Ripak