Fortepian Tranströmera
Zatrzymałem samochód na placu Sejmu Śląskiego i widziałem tłumy. Nie były to tłumy godne porównania z reaktywowaną w Spodku po dziewięciu latach Metalmanią, ani z rytualnym szlakiem eucharystycznym (wszak nadeszła niedziela i biły dzwony katedralne) nie zapowiadano na ten dzień żadnej pikiety ani manifestacji, żadnego protestu. Na tyle jednak była to nieobliczalna ilość, żeby zwątpić w najnowsze raporty Biblioteki Narodowej, zwątpić w to, że za tą liczbą mogło kryć się wydarzenie literackie. Fakt, niebawem miała mi się przedstawić cała iluzoryczność takiego domniemania – mieszkańcy Kato ciągnęli do Korezu a nie na drugi Dzień Tranströmerowski, na spektakl a nie na maraton poetycki od południa do prawie głębokiej nocy. Nic w tym złego, teatr to równie dobra wiadomość w tym kraju, nie tak dobra jak tłum wysłuchujący poezji noblisty (który się nigdy nie rozpychał i nie zabiegał o uznanie), ale zawsze coś.
Dzień Tranströmerowski w Katowicach groził spektakularną klęską. Nie ma co tej oczywistości ukrywać. Polacy własnych noblistów nie przeczytali (bo gdyby przeczytali i doczytali być może ani Miłosz ani Szymborska nie staliby się zakładnikami podziału politycznego), dlaczego mieliby czytać i słuchać obcych poetów, poetów szwedzkich, z którymi nijak im po drodze, ani kulturowo ani religijnie? Tranströmer to zjawisko oczywiście obce dla tych trzydziestu kilku procent, które nie wzięło w ostatnich latach książki do rąk, dla tych kilkunastu procent, dla których książka nie zasłużyła się nawet w charakterze mebla, a nawet dla tych nieomal dwudziestu procent czytających często i częściej, bo nawet poeci przyznają się do luźnych związków z Tranströmerem. Chociaż zapewne chcieliby inaczej. On jest nie tylko niszą, ale niszą nisz. W tym sensie pytanie o recepcję noblisty w Polsce, a właściwie o możliwości poszerzenia tej recepcji – pytanie, które pojawiło się podczas jednej z rozmów panelistów – należałoby uznać za kluczowe dla całej dyskusji (w perspektywie zmian w polskim szkolnictwie na długo jednak zostanie ono zawieszone w próżni).
Związki autora „Żałobnej Gondoli” z Krakowem zawsze były oczywiste. Z Katowicami również. To nie tylko krótki pobyt w 1994 roku ale przede wszystkim przyznanie doktoratu honoris causa przez Uniwersytet Śląski. Tak się składa, że Kraków otrzymał tytuł Miasta Literatury Unesco, Katowice są Miastem Muzyki, Tranströmer nie tylko był jednym z najbardziej „muzycznych” poetów europejskich, ale i kompozytorem. Na koniec dnia wybrzmiał więc muzyczny projekt, wedle koncepcji znakomitego dziennikarza muzycznego, Tomasza Cyza - „Tranströmer: Improwizacje”, wspólne dzieło chóru PR, saksofonów Mikołaja Trzaski (który momentami z chórem brzmiał jak „Oficjum” Jana Garbarka), fortepianu Anny Dębskiej i żałobnego głosu Jerzego Treli, oraz kompozycji mi.in Anny Cederberg-Orreteg, Bo Holten, Georga Riedela, Svena Davida Sandströma. Długie, niemal dwugodzinne recytacyjno-oratoryjne wydarzenie muzyczne podsumowało cały cykl spotkań, całe dwudniowe skupienie nad wierszami Tranströmera. W Katowicach rozmawiali ze sobą wybitni tłumacze Leopold Neuger i Magdalena Wasilewska-Chmura, krytycy i teoretycy literatury - Józef Olejniczak, Aleksander Nawarecki, Piotr Śliwiński – szukali domostwa poety, jego pamięci i metafizyki, o swoich relacjach z Tranströmerem opowiadali poeci średniego i młodego pokolenia - Tomasz Jastrun, Broniław Maj, Krzysztof Siwczyk, Barbara Klicka i Jakub Kornhauser. Owszem, momentami była to dyskusja i wymiana myśli bardzo filologiczna i abstrakcyjna, ale też nie miałem powodów wątpić, że nieodpowiednia dla nas, czytelników i słuchaczy, a nierzadko osób nieźle już otrzaskanych z Tranströmerem. Osobiście przeżyłem wiele małych iluminacji. Zarówno podczas samej dyskusji jak i w performatywnej przestrzeni Pokoju Tranströmera i w trakcie koncertu, kiedy Dębska zagrała „Chaconne” Bacha transkrybowaną przez Brahmsa na lewą rękę. Kilka godzin później Tomasz Cyz wysłał mi fotografię autorstwa Wojtka Nowickiego, która przedstawia fortepian poety. A właściwie pulpit instrumentu, stojące na nim nuty opisane właśnie lewą ręką (paraliż, jak zwykle w wypadku wylewu dotknął prawą stronę ciała): „bearbetad för endast vänster hand”. Tranströmer po chorobie nic więcej już nie napisał. Mógł tylko grać połową siebie, do końca odżegnując ów snop czarnego światła, który oślepił go niegdyś w dzieciństwie. W tamtym momencie nie mogłem wyobrazić sobie większej energii, bardziej głośnego hymnu na cześć życia. Mimo tego, że zawsze – jak słusznie twierdził Leszek Kołakowski – kończy się katastrofą.
Radosław Kobierski
Maj 2017