Jazz made in Belgium
To był bardzo dobry pomysł. Nie tylko żeby w ogóle zaprosić LAB Trio do Katowic, ale żeby również powierzyć im festiwalowe before i to w takim miejscu jak Absurdalna. Klub ma swój kameralny klimat i ustaloną renomę w mieście nie tylko z powodu wybornych pint i kraftów; gościł niejedno wydarzenie kulturalne, żeby wspomnieć Bar Poetów, Karpaty Magiczne, Brzoskę&Gawrońskiego, Quantum Trio, cykliczne jam sessions czy pokazy filmów krótkometrażowych.
Próbowałem uczynić z siebie osobę bezstronną i niezaangażowaną w projekt festiwalowy, że niby przypadkiem znalazłem się na Dyrekcyjnej i moją uwagę przyciągnął długi pasaż perkusyjny Landera Gyselincka, repetycyjny kontrabas Anneleen Boehme, albo odmieniony przez całą trójkę Bach. A że jestem, tak się składa, fanem jazzu, fanem wariacji na temat Bacha (patrz: Rogiński) i ciągnie mnie do ludzi słuchających jazzu – wstąpiłem, rozpłaszczyłem się, bo było gorąco, oparłem o ścianę mając na wyciągnięcie ręki wszystkie pałeczki i smoothjazzowe szczotki Landera i próbowałem sobie odpowiedzieć na pytanie co ów before zapowiada i czym jest sam before dla siebie.
Lab Trio oczywiście zaczęło od nowości, która nie zdążyła jeszcze ostygnąć. Album Nature City ukazał się w drugiej połowie lutego, na równe dziesięciolecie istnienia formacji. Najpierw zagrali pierwszy na krążku Elevator – bardzo dynamiczną kompozycję z wiodącym i repetycyjnym kontrabasem, synkopowanym rytmem perkusji i oszczędnym pianinem (w oryginale jest trochę elektroniki). Potem zagrali utwory Ihor i Variaton15, czyli jazzowy, znakomicie zaaranżowany piece for Bach (z Wariacji Goldbergowskich; po przerwie – Preludium&Fuge in B minor). Gapiłem się po ludziach i widziałem maksymalne skupienie skąpane w zielonym świetle. Potem spoglądałem na muzyków skompresowanych na najciaśniejszej scenie świata. I widziałem, że grają radykalnie osobno, a jednak razem. Doskonale zamknięte w sobie (i wyczuwające siebie) monady. Dziesięciolecie dziesięcioleciem, ale przecie ta trójka gra ze sobą od dzieciństwa. To musi o czymś świadczyć.
I świadczy. Nie wiem tylko, jakim cudem udało im się ocalić świeżość, zdumienie sobą i muzyką po tylu latach oglądania swoich twarzy na próbach i koncertach, wysłuchiwania nawzajem własnych pomysłów i aranżacji.
Dalej było kameralnie, minimalistycznie i nieco nawet psychodelicznie. Za pierwsze dwa określenia był odpowiedzialny Inside. Następny w kolejce Mental Floss też tak się zapowiadał – perkusyjną synkopą na krawędziach bębnów i jedną struną kontrabasu, do której po chwili dołączyło pianino Booza (a właściwie jeden jego dźwięk, powtarzany z natarczywością szaleńca). Przez chwilę miałem wrażenie, jakbym słuchał soundtracku do wczesnego Polańskiego. Później pejzaż mentalny nieco się rozjaśnia, niemiej wszystkie następne chwyty też są zapętlone. Pianino wychodzi na prostą, próbuję jakichś lirycznych fraz, za to kontrabas znów podkręca rytm (w stylu Masady Johna Zorne’a). I tak dalej. Dość prosto przekłada się tę muzykę na słowa, co może być oczywistym złudzeniem. Mam na myśli klarowność frazy, przejść i nawiązań, klarowność gatunkową. Lubię taki jazz. Zachęcam siebie i państwa do kupna Nature City, jak tylko pojawi się na polskim rynku muzycznym. Póki co można za pół darmo odsłuchać całego materiału na spotifaju.
Radosław Kobierski
Marzec 2017
Fot. Alexander Popelier