Dyskretny zmrok finału
Fortepian na scenie zapowiadał zmianę. Milcząco ją zapowiadał czarny, lśniący Steinway. Zanim jeszcze zasiadł za nim Franz von Chossy, niemiecki instrumentalista o ukraińskich korzeniach mieszkający w Amsterdamie, który akordeon wygrywający folkowe nuty zamienił w końcu na fortepian i jazzowe improwizacje.
To zresztą znamienne dla tegorocznego festiwalu, że teamy muzyczne są wielonarodowe. Vladimirska jest zlepkiem polsko-kanadyjskim, Chalaban - jeszcze bardziej orientalne danie – składa się z Maroka i Węgier, Moishe Moishe Moishele to żydowski acid house rodem z Paryża, w Arifie prócz von Chossy’ego gra Rumun i dwóch Turków, w kompani Adama Struga sekcja rytmiczna to nie tylko kontrabas Marcina Pospieszalskiego, ale i perkusja Franka Parkera. Gdyby zresztą skusić się i prześledzić losy poszczególnych muzyków (Franz jest tutaj doskonałym przykładem), komplikacje byłyby tym większe. Lider Transkapeli Robert Wasilewski przyznał, że nie lubi sformułowania „tygiel kultur”, mimo to jednak dobrze oddaje on heterogeniczność muzyki folkowej i stan wrzenia. Dodać można, że tygiel oddaje też dzięki wrzeniu swoje ciepło. Jak znalazł w tym antyletnim tegorocznym czerwcu.
Nie tylko fortepian zapowiadał zmianę. Arifa zagrała w kwartecie, a to, w porównaniu z resztą występów, był skład niemal kameralny. Przebić Adama Struga z jego doborową kompanią, jego melancholijne Leśmiany, Zegadłowicze, bisowego Stanisława Balińskiego, którymi rozdrapali niejedną (zwłaszcza wśród średniego pokolenia) rzewną nostalgię (celowa tautologia), przebić pierwsze i jedyne zresztą owacje na stojąco, byłoby rzeczą trudną, gdyby chodziło o „teledurniej”, ale festiwal ma swoje prawa, niepisane rzecz jasna, i nikt tu w szranki ze sobą nie staje. Odnotowuję jednak, gwoli ścisłości, Arifa ze swoim nowym materiałem „Anatolia Alchemy” zadanie miała ciężkie, ale zagrała znakomicie. Klarnety Alexa Simu mistrzowsko prowadziły niemal wszystkie kompozycje (wyjątkiem był utwór Mehmeta Polata), fortepian Chossy’ego umiejętnie z nimi dialogował, zwłaszcza w partiach improwizacyjnych, subtelny rytm bębnów Sjahina Duringa (Sjahin niemal nie używał pałeczek) wszystko trzymał w ryzach. Jazzująca końcówka folkowego festiwalu? Proszę bardzo. Jazz również, jak i rock’n’roll, wziął się z ludu, z ulic Liverpoolu i Nowego Orleanu.
Finał wybrzmiał jednak po katalońsku, w wykonaniu Las Migas. Flamenco, fado, miejscami na trzy gitary i skrzypce i bębny Carlosa Cortesa, z fantastycznym, lekko zachrypniętym głosem Sylwii Pérez Cruz. W jednym zaprawdę wokalu miałem całą retrospektywę filmów Mastroianniego (choć to sąsiedni półwysep) i zarazem powrót do szczenięcych lat na chorzowskim osiedlu, na chorzowskim placu, gdzie sięgał głos wszystkich zachrypniętych śląskich matek „Juureeek, do dom!”, „Beerciiik, łoobioood!” (choć to zupełnie inna kultura)
Wróć. Jaki finał? Zakończyło się naprawdę po wyjściu z Jazz Clubu (wyjście z Hipnozy zawsze jest dosyć bolesne). Nagłym chłodem miasta, ciemnym konturem pomnika Korfantego i industrialną kakofonią demontowanej sceny. Czarne skrzynie z metalowymi obiciami, nagie pół rusztowania, ludzie zdekompletowani, wracający do swoich do swoich domów z betonu, jak kiedyś śpiewała Martyna Jakubowicz.
Radosław Kobierski