Fragment zdjęcia z zajęć warsztatowych jazzcampu

LEPSZE OD SPOTIFAJA

JazzCamp for Girls Katowice

Scena Pałacu Młodzieży tonęła w błękitnym, szafirowym świetle. Wyglądała jak wnętrze kryształu. Trzy pierwsze rzędy zajęte były przez młode artystki z JazzCamp for Girls. Cztery grupy wiekowe, od pierwszych chwil samookreślone i samonazwane (Gramy nutki, Żabki Rzepki, Champions od Flowers i Six Elements), czterech czuwających nad nimi opiekunów – tutorów. Wyżej zasiedli rodzice, znajomi, znajomi znajomych, pewnie i „ludzie z ulicy”, dziennikarze z kraju i zagranicy. Bo JazzCamp to impreza międzynarodowa. Pierwotnie wymyślona dla stworzenia równowagi w przemyśle muzycznym przez JazzDanmark i Copenhagen Jazz Festival. Po kilku latach idea przekroczyła duńskie granice i zawitała w UK, Szwecji i Finlandii. A w ostatnich dniach pierwszy raz gościła w Polsce. Dzień wcześniej udzielałem informacji żurnalistce z Holandii. Byliśmy świeżo po porannym combo w auli pałacu. Ja notowałem wrażenia w notatniku ajfonowym, Arletta w najprawdziwszym analogowym organizerze. 

No więc scena na szafirowo. Potem pięć minut dla koordynatorów całego projektu z ramienia IKKMO. A następnie już występy. Najpierw Zdzisław Smucerowicz z najmłodszymi Nutkami, chwilę później Ola Rzepka z nieco starszymi Żabkami, oraz muzycy z Polski w Kopenhadze – czyli Artur Tuźnik i Ania Rybacka (kolejno z Champions of Flowers i najstarszą grupą z Six Elements). 

Zanim jednak doszło do koncertu finałowego, w Pałacu Młodzieży odbyły się tygodniowe warsztaty z tutorami, w grupach i z całym „rocznikiem”. Zaczęło się w upalny poniedziałek, skończyło we wczesne popołudnie w piątek próbą generalną przed występem. Warsztatowiczki (zgłoszenie przyjmowano od uczennic muzycznych szkół w regionie) przez pięć kolejnych dni brały udział w działaniach wspólnych – rozpoczynających i kończących pracę oraz w zespołach z tutorami, w mini koncertach tutorów, w warsztatach psychologicznych i działaniach pozamuzycznych (tworzenie identyfikacji wizualnej, tożsamość zespołów, itd.). Udało mi się zajrzeć w przedostatni dzień do „klasy” Ani Rybackiej i obserwować, jak zespół pracuje – przygotowywano właśnie kompozycję folkową „Ułam ze mnie gałąź”, i omawiano poszczególne formalne elementy i ich kolejność – w przypadku młodszych grup ograniczałem swoją obecność do nagrywania „przez drzwi”; nie chciałem bowiem zaburzać procesu dydaktycznego (Ania Rybacka przedstawiła osoby z zewnątrz dopiero w trakcie ostatniego wspólnego comba w auli). Wziąłem udział również w dwóch spotkaniach wspólnych – jeden poświęcony został pracy psychologicznej z dziećmi (jak poradzić sobie z lękiem uogólnionym czy tremą, w jaki sposób pracować z błędami, które mogą pojawić się na każdym etapie pracy twórczej), drugi był rodzajem rozgrzewki, przygotowywał do działań w grupach. O ile ten pierwszy okazał się zgodny z przewidywaniami (tutorzy mieli świetny i twórczy kontakt z dziewczynami, współpracowali ze sobą, motywowali do pracy z emocjami itd.), o tyle drugi był prawdziwą „jazdą bez trzymanki”. W auli tamtego dnia wydarzyło się coś zupełnie wyjątkowego i magicznego. Prócz pracy z relaksacją, gimnastyki, pracy z oddechem, ćwiczeń wokalnych na rozluźnienie mięśni twarzy i emisją głosu, warsztatowiczki wzięły udział w czymś w rodzaju muzycznej jogi. Siedząc w okręgu – w środku całym procesem kierowała Ania Rybacka – praktykowały wielogłos, improwizację i rytmikę. Czułem się, jakbym przeniósł się do jakichś tajemnych źródeł muzyki. Muzyka narastała i przycichała, przebudzała się i wracała (gdzieś, z pewnością gdzieś). Czułem również, że wszystko to się dzieje, dlatego że grupy ufają sobie, odcinają się od myślenia (a również od myślenia o popełnianiu błędów), są otwarte na siebie, pozwalają po prostu na przepływy. Widać to było również podczas prezentacji improwizowanych etiud. Dziewczyny zupełnie bez przygotowania, bez nut stworzyły kilkanaście kompozycji, w których odbijała się cała historia muzyki, od klasyki, rocka, przez jazz, awangardę po aleatoryzm a nawet harmonie muzyki japońskiej. „Niewiarygodne”, pamiętam, że dokładnie tymi słowami zwróciłem się do mojej holenderskiej koleżanki po fachu". I widziałem, że ona też jest przejęta. Jeśli miałbym porównać koncert finałowy i ową poranną praktykę z improwizacjami i etiudami, powiedziałbym, że ta druga w niczym nie odstępowała pierwszej, a nawet w pewnych aspektach ją przewyższała. Zdecydowanie.

W samych warsztatach, jak wspomniałem wyżej, nie uczestniczyłem (wyjątkiem był krótki 10 minutowy rekonesans w „klasie” Ani Rybackiej). Rozmawiałem z tutorami po zajęciach, trochę podsłuchiwałem pod drzwiami. Korytarze na piętrach rozbrzmiewały muzyką, z czterech sal toczyły się w dźwięki równolegle. Bębny, wiolonczele, skrzypce, pianina elektryczne. Głosy oczywiście, wokalizy. Synkopowane rytmy i bałkańskie (a może żydowskie) harmonie. Próby, powtórki, pasaże. 

W naszym combie postawiłyśmy na swobodę, dobrą zabawę – relacjonowała Ola Rzepka. – Mamy dużo rotacji instrumentów, czyli dziewczyny nie grają na swoich instrumentach, na których uczą się w szkołach, tylko próbują, np. na perkusji. Daje im to możliwość niemal „dziecięcej” ekspresji nie skażonej tremą związaną z wykonawstwem odtwórczym, zadaniami technicznymi. Zależało mi, żeby każda z dziewczyn poczuła spontaniczną radość z grania, poczucie odpowiedzialności za cały zespół, rozwijała kreatywność i umiejętność współpracy. 

Zdzisław Smucerowicz z najmłodszą grupą stawiał przede wszystkim na improwizację. Grupa napisała tekst piosenki i skomponowała do niej muzykę. Tak powstały „Nasze wakacje”. Na koncercie finałowym Gramy nutki zagrały również „Juniors presentation”, w większości już oparte na improwizacji.

Mnie bardzo cieszyło, że dziewczyny były bardzo otwarte i odważne i miały wiele ciekawych pomysłów, usłyszałem od Smucerowicza. 

Combo Oli Rzepki wykonało miniaturę zainspirowaną dowcipem, który jedna z dziewczyn opowiedziała spontanicznie do mikrofonu. Tekst stał się kanwą do stworzenia formy muzycznej. Drugi utwór był improwizacją w trzech częściach o tytułach ilustracyjnych, w których dziewczyny dyrygowały zespołem. Trzecia kompozycja – podobnie jak poprzednie – miała formę etiudy i była opowieścią o JazzCampie. Ostatnie dwa występy należały do „średniaków” Artura Tuźnika, czyli Champions of Flowers i Six Elements Ani Rybackiej. Championki stworzyły bardzo przekonującą kompozycję, w której splotły się doświadczenia awangardowe, dodekafaonia, aleatoryzm, impresja ze współczesnymi interpretacjami znanych muzycznych motywów, i która płynnie przeszła w przebój Queenów „We are the Champions” (oczywiście natychmiast pochwycony przez widownię). Cover coverem, ale najważniejsze wydarzyło się przed i po Queenach. Piszę to z całą odpowiedzialnością – wiele z tych fraz, rozwiązań muzycznych, intuicji (z pominięciem aluzji muzycznych; na szczęście dysponuję zapisem, więc mogę to potwierdzić) nadaje się do studia nagrań. Bezpośrednio. Od razu. Takie jest moje zdanie.

Przypominam sobie krótką wymianę zdań podczas próby Six Elements: dziewczyny zastanawiały się, czy materiał nie będzie za trudny dla publiczności, czy widowni te kompozycje nie wystraszą. Wyobrażacie sobie państwo coś takiego? Wyobrażacie sobie państwo, żeby nastolatki dumały nad tym, czy nie brzmią zbyt awangardowo? To chyba najlepszy dowód na to, jak otrzaskane są już z historią muzyki i jak świadome tego, co się dziś współcześnie dzieje na scenach klasycznych i rozrywkowych. 

Jednak Six Elements wcale nie zagrało najbardziej awangardowo. Zdecydowanie jednak najlepiej technicznie (w końcu warsztatowiczki najstarsze i najbardziej doświadczone). Pierwszy utwór ujawnił koncertową strategię (współczesna kompozycja folkowa), świetne zgranie grupy, znakomity wokal Ani Rybackiej (pieśń przypominała znów tradycję japońską), do którego dołączyły kolejno wokale dziewczyn (Ułam ze mnie gałąź) i ich instrumenty: skrzypce, perkusjonalia, wiolonczela. Utwór stopniowo otwierał się jak kwiat czy poemat, narastał, nabierał tempa, akcentował kolejne instrumenty czy poszczególne frazy. Również chętnie bym go usłyszał na własnej, spotifajowej liście. Został skomponowany i zagrany bez kompleksów. Druga kompozycja zaczęła się od uwertury na handpanie i zawodzących skrzypiec grających główny temat (podjęty również przez wiolonczelę), bardzo umiejętnie wpleciony w to został śpiew wielogłosowy. Six Elements zakończył standardem jazzowym Mayfielda (Ray Charles), czyli Hit the Road Jack. I znowy: nie cover okazał się najbardziej olśniewający.

Podsumowując: JazzCamp for Girls w Polsce wydarzył się pierwszy raz, ale od razu ujawnił, po pierwsze – potencjał muzyczny, jaki posiadają uczniowie szkół muzycznych w regionie (jeśli są oni w stanie w ciągu czterech dni przygotować materiały na koncert finałowy, chappeau bas), po drugie – dobrą organizację, koordynację (również reklamową i wizualną) całego projektu, po trzecie – zapotrzebowanie na tego typu wydarzenia. Jeśli można działać i współpracować z dziećmi i młodzieżą w duchu wolności twórczej i obopólnego poszanowania, w środowisku, które sprzyja otwieraniu się i uczy zaangażowania, technik i metod radzenia sobie w sytuacjach stresowych (jakimi bez wątpienia są występy publiczne), to ja mówię: róbmy to częściej! Oby JazzCamp stał się imprezą cykliczną i na stałe wszedł w grafik wydarzeń na Śląsku.

Radek Kobierski

Fot. A. Ławrywianiec

 


Powrót