HOMO SILESIUS

HOMO SILESIUS

9. Jednoaktówki po śląsku

Centralnie na scenie duży kuchenny stół z krzesłami. Izba z lyżem. Scena podzielona na dwie części: w jednej byfyj i stół, w drugiej też stół. Mieszkanie w kamienicy w Katowicach. Wielko izba w domu u ojców Korfantego. Lauba przed familokiem. Mieszkanie Erwina: stół, tapczan, telewizor. Albo pusta scena. Sypialnia z szafką nocną. Półcień albo całkowita ciemność, z której wynurzają się bohaterowie sztuk i minimalistyczne scenografie.

Cima spowija śląskie jednoaktówki czy też jednoaktówki po śląsku od samego Bysuchu z Rajchu – pierwszej konkursowej edycji. Nie inaczej jest w Krauzach - ostatnim, oddanym właśnie do naszych rąk, ósmym tomie niezwykłej śląskiej antologii. W sztuce Anny Kandziory „Sznita” za oknem jest jeszcze ciemne rano. W „MaxYmilJanie” Irka Widery w dawnej werkszteli panuje lekko cima. Aleksander Lubina swojego „Kostusia” zaczyna od zaciemnionej sceny czekającej na wschodzące słońce. Wojciech Szwiec to pierwszy autor, który przenosi swoją jednoaktówkę (W Zrzadle) ze śląskiego domu do teatru, ale oczywiście sztukę zaczyna od ciemności; wszyscy w niej zanurzeni cierpliwie czekają, aż rozpocznie się opowieść. „Łostatni geburstag” Grzegorza Sztolera oferuje nam zupełnie pustą scenę, didaskalia nie precyzują pory dnia, nie dają nam informacji o świetle, ale nie mamy wątpliwości, że Hilda „gadająca do luftu”, który powoli zapełnia się galerią przychodzących i odchodzących postaci, jest spowita mrokiem.

Można oczywiście zaryzykować bardziej ogólną teorię, że wszystkie opowieści biorą się z tego mroku. Kina i teatry ciągle – dosłownie – odtwarzają ten „autorski” ruch kreacji. Wszędzie gasną światła. Ale być może mniej ryzykownie zabrzmi refleksja, że śląskich historii (póki co) nie da się opowiedzieć inaczej. Pewnym wyłomem może okazać się przebiegła w swojej ironii tytułowa jednoaktówka Łukasza Buszmana, w szczególności zaś „Tref” Łukasza Kokota, który nie dość, że odbywa się w pełnym kanaryjskim słońcu, to zamienia również kuchenny stół z byfyjem na przestronny taras z widokiem na Atlantyk. I nawet jeśli dzisiaj jeszcze nie wyobrażamy sobie na poważnie ślonskiej godki uwikłanej w jakąś opowieść śródziemnomorską (tak jak nie kupujemy zdobywców Dzikiego Zachodu gadających po czesku, nawet jeśli pod pozorem filmowej stylizacji Oldřicha Lipský’ego), to taki pomysł, takie nowe otwarcie zasługuje na uwagę. „Tref” z czasem zresztą powróci na właściwy tor, na śląskie glajzy, bo gdzie byśmy nie przenieśli śląskiego stołu i go nie postawili, i gdzie byśmy nie przenieśli  Ślązaków, pozostaną oni sobą, będą łączyć pokolenia, szukać odpowiedzi na zawikłane i poplątane losy rodzinne, z których historia nie jeden raz postanowiła sobie zadrwić. To sytuacja z jednej strony dająca wiele możliwości, z drugiej – mocno te możliwości ograniczająca. Niemniej sztuka Łukasza Kokota zmusza właśnie do snucia różnych przypuszczeń odnośnie przyszłości całego projektu, do pytań o kierunki, które autorzy jednoaktówek w przyszłości wybiorą, wreszcie o stopień sformatowania „śląskiego” imaginarium. Innymi słowy należałoby odpowiedzieć sobie na pytanie, na ile to ślonsko godka jest tym czynnikiem formatującym, na ile znajduje się on na zewnątrz języka (o ile metaforę czy symbol możemy poza tym nawiasem umieścić). Jak wyglądałyby sztuki śląskie pisane literacką polszczyzną, a jak „godane” historie pozaśląskie? Czy mrok, cima (gruby, historii) byłyby dla tych pierwszych konstytutywne? Czy dla tych drugich właściwe byłoby „schodzenie w dół”, odbywanie jakiejś archaicznej podróży w zamierzchłość, baśniowość, czasem z siłą i obsesją resentymentu niczym grawitacja czarnej dziury, która wywołuje ruch orbitalny wokół horyzontu wydarzeń?

Jedno nie ulega wątpliwości – Krauzy, po raz pierwszy tak wyraźnie uzmysłowiają mi, po pierwsze, że język śląski potrafi opowiadać coraz pełniej o doświadczeniu współczesności i posiada większą moc słowotwórczą niż przypuszczałem. Owszem – owo doświadczenie bardziej (jeszcze) dotyczy rekwizytów współczesności niż jej duchowej czy mentalnej przestrzeni. Akcje jednoaktówek ósmej edycji wciąż bowiem opisują doświadczenie zbiorowe (rodzinne, pokoleniowe, historyczne) niż jednostkowe, orbitują wokół tożsamości i tradycji, gdy tymczasem wszyscy, nawet a może zwłaszcza tu, na Śląsku równie intensywnie przeżywamy rozpad tradycyjnych wartości i etosu. Autorzy sztuk zdają się dyskretnie rozpoznawać ten nowy obszar, wprowadzają go do swojej narracji, ale w żadnym razie nie dominuje on/ nie stara się dominować nad całą opowieścią, nie staje się jej tematem głównym.

Po drugie Krauzy wyraźnie pokazują już pewien zbiór zamknięty. Dynamika, którą obserwowaliśmy w pierwszych edycjach projektu, wyraźnie zmalała. Takie mam przynajmniej wrażenie. Możemy chyba już mówić o elitarnym gronie twórców (nie tylko nagradzanych i publikowanych w kolejnych odsłonach Jednoaktówek, ale stale też poszerzających swój repertuar oraz możliwości sceniczne). Do tego grona należą: Łukasz Buszman, Grzegorz Sztoler, Marcin Melon, Wojciech Szwiec, Krystian Gałuszka, Irek Widera, Krzysztof Kokot, Bożena Donnerstag. Joanna Sodzawiczny i Monika Kassner pojawiały się już w spisach treści kolejnych publikacji, ale dopiero teraz, w 9. edycji konkursu zdobyły pierwsze dwie nagrody. Dalej nic. Brakuje nowych nazwisk. Wiemy też ze statystyk, że ilość nadsyłanych prac na konkurs jest stała, idea nie rezonuje bardziej niż by mogła. Nie podejmuję się odpowiadać na pytanie, dlaczego tak się dzieje. Budzi to trochę mój niepokój, zwłaszcza w kontekście przyszłorocznego jubileuszu „Jednoaktówek po śląsku”. Z drugiej strony jakość prezentowanych tekstów i poziom lekturowej przyjemności wystarczają, żeby nie musieć dalej snuć czarnych wizji. Kurtyna znów opadła. Nastała cima. Ktoś już pracuje nad tym, żeby wyciągnąć z niej nowe opowieści. 


Powrót