Długi, piękny finisz

Długi, piękny finisz

Ars Independent Festival 2017

Czarodziejskie różdżki istnieją. A przynajmniej skuteczne zaklęcia. Przez cztery dni mijasz się z nadziejami na zobaczenie super animacji, której przyznasz przynajmniej cztery punkty w pięciopunktowej skali i długiego metrażu na miarę europejskiego kina dużego formatu, przychodzi piąty, przedostatni dzień, i ten dzień spada na ciebie z całą mocą i oczywistością. Może nie wgniata w fotel, ale na tyle doń przytwierdza, że siedzisz, aż skończą się napisy końcowe a publiczność w kuluarach odda wszystkie swoje głosy.

Ostatni set animacji rozwiązał wszystkie problemy dwóch poprzednich. Oto znalazły się dwa dzieła, które stanowczo wykroczyły poza przyzwoity poziom. Nie masz co do tego wątpliwości, dlatego wydzierasz swoją ocenę ze skrajnie prawej strony (niemal tyle samo dostał tylko „Bankiet” Julii Orlik, ale niemal w tym kontekście robi sporą różnicę). Oczywiście bierzesz pod uwagę podstawowe ograniczenie – do dzisiaj filmu nie potrafisz oglądać okiem fachowca, reagujesz jak statystyczny odbiorca, emocjonalnie, dajesz się wciągnąć bez reszty (lub nie), manipulować sobą, zapominasz, że świat za ekranem istnieje i z reguły wygląda inaczej. Stanowczo inaczej niż na przykład „Nokturn” Anne Breymann i „Pierwiastek ludzki” Stefena Lindholma. No dobra, ale fachowcy oficjalnie już nie oceniają filmów, a nawet jeśli są w salach kinowych, nie mogą oddać więcej niż jeden głos. Zdajesz sobie sprawę, co wywiera na ciebie taki wpływ w „Nokturnie” – to sprawa odległych ale zapamiętanych snów, twoje dzieciństwo spędzone w lasach, mroczne mityczne teorie o przeznaczeniu, którym kiedyś dawałeś wiarę (suma intymnych doświadczeń ma ogromne znaczenie na tak zwaną opinię obiektywną), i że tego elementu kompletnie brak w „Pierwiastku ludzkim”, to zupełnie inna historia, inna para kaloszy, ale dość przejmująca i nie pozbawiona humoru, i na tyle oryginalna, że nie ma mowy o wahaniu. I tak, film Lindholma wygrywa główną nagrodę (to pierwszy raz, kiedy stawiasz na właściwego konia animacji) z bardzo wysoką średnią, o drugich i trzecich miejscach selekcjonerzy już nie mówią, to zrozumiałe – nigdy nie było takiej tradycji. Ale myślisz sobie, że „Nokturn” również zalicza podium i to ci wystarczy.

Przychodzi dzień piąty, i dostajesz wszystko, czego chciałeś, z nawiązką. Myślisz, że gdyby jakiś polski reżyser zrobił „Compte tes Blessures” (polska wersja tytułu „Posmak tuszu” jest przynajmniej tak poetycka jak odległa od oryginału), wyszła by z tego krwawa historia, a przynajmniej psychologiczna jatka, jej charakter i epilog z góry można byłoby przewidzieć. Nie mógłbyś liczyć na odcienie ani subtelności. I wreszcie  miałbyś klasyczny problem z dźwiękiem i aktorską dykcją (vide: „Serce miłości”). Jednak „Compte tes Blessures” zrobił Morgan Simon i dostałeś świetnie zrobiony film (tak wizualnie jak i dźwiękowo), traumatyczną historię (ojcowsko-synowskiej relacji) opowiedzianą bez dystansu, ale i bez patosu, subtelną a momentami nawet wyrafinowaną. I co najważniejsze, dostałeś film, którego akcji, rozwoju akcji nie dało się przewidzieć. Spodziewałeś się tych wszystkich łatwych rozwiązań, mnożyłeś scenariusze końca, a ten francuski debiutant wyprowadził cię w pole, zamiast prostego systemu zero jedynkowego, bieli i czerni zaserwował ci całą gamę chromatycznych barw i nieoczekiwanych rozwiązań. Na domiar dobrego Simon nakręcił scenę, która powinna dostać Oskara, gdyby Oskara przyznawano za sceny. A przynajmniej Srebrnego Niedźwiedzia, skoro już jesteśmy w Europie a nie w USA. Plus zatrudnił na planie Monię Chokri, najbardziej subtelną aktorkę kanadyjskiej kinematografii. Bardziej niewinnie już chyba nie można było zagrać, myślisz. A jednocześnie – zostać bardziej ogołoconym z tej niewinności, bardziej uprzedmiotowionym przez dwóch facetów, którzy nie znają innej emocji niż hassliebe.

Drugi francuski obraz tego dnia, „Cierpkie mleko” Huberta Charuela (również debiut, tyle że w długim metrażu) to dla odmiany temat niemal niedostępny w polskim filmie fabularnym i dystrybucji. Zwierzęta nigdy nie grają w tym kraju ważnych ról poza rolą mięsa na weselnym stole. Tym bardziej ludzie, którzy skłonni są zaryzykować konflikt z prawem, żeby je ocalić. Film Charuela, głęboko empatyczny, jak najdalszy od moralizatorstwa, być może nawet ujawniający jakiś odległy powidok, odblask relacji człowieka i natury „sprzed zerwania”, niezwykle gorzki jako społeczna i ekologiczna diagnoza, powinien być seansem obowiązkowym. Nie tylko w kinach (nie sądzisz, że tak się stanie), ale również w szkołach (to już kompletna utopia).

Jak bardzo oba francuskie filmy są blisko prostego i trudnego życia, otwarte na odbiorcę, nienachalne w swojej strukturze i narracji widać chociażby po tym, jak bardzo niestety odklejone od rzeczywistości, przegadane a zwłaszcza przeestetyzowane jest „Serce miłości” Łukasza Rondudy. Kolejna zmarnowana szansa w polskim kinie. Tak myślisz. 

Radosław Kobierski 

Grudzień 2017


Powrót