zdjęcie z koncertu finałowego jazzcampu

PIĄTEK MA KOLOR BŁEKITU

JazzCamp for Girls 2023

Wyobraźmy sobie następującą rzecz: dżin w lampie Aladyna. 

Wiem, wcale nie musimy sobie wyobrażać, obraz jest kulturowo wszechobecny. Spróbujmy podstawić w to miejsce ducha muzyki, być może nawet samą muzykę, bez żadnej personifikacji. I pomyślmy, że „lampa” jest bardziej obszerna – to pokój, a nawet sala. I oczywiście zamknięta. Dźwięki są uwięzione w pokojach, zanim wyjdą na świat. Nie jest to uwięzienie, które jako pierwsze przychodzi nam do głowy, kiedy wyobrażamy sobie to pojęcie. Nie są pozbawione wolności, tylko hodowane, wzrastają. Dźwięki dojrzewają do tego, żeby wejść ze sobą w związki, układy, harmonie i objawić się światu. Świat to jest scena, bo scena jest przeznaczona dla dźwięków. 

Dwadzieścia cztery uczestniczki zimowej edycji JazzCamp for Girls przez cztery dni, od godzin rannych do popołudniowych przygotowują się do koncertu finałowego. Nie chodzi tylko o finał, ale również o doświadczenie zebrane w drodze do finału. Występy sceniczne już znają – jedne mniej, inne bardziej – ponieważ uczą się szkołach muzycznych. Ale ten koncert ma w sobie coś nadzwyczajnego. Widać to po reakcji dziewczyn, kiedy jedna z tutorek JC4G, Ania Rybacka podczas środowej sesji-treningu mentalnego dla muzyków, pokazuje im zdjęcie sali teatralnej w Pałacu Młodzieży. Są poruszone. Niedowierzają. Komentarze są pełne entuzjazmu. Sala teatralna na tym ujęciu rzeczywiście wygląda bogato, jakby chodziło o jedną z najważniejszych scen w Polsce. 

Ale nie tylko dźwięki się otwierają. Założeniem całego projektu jest to, żeby uczestniczki warsztatów otwarły się na własną twórczość, poczuły wolność w muzyce, potrafiły je wyrażać bezpośrednio, otwarły się również na pracę w kolektywie muzycznym, również po to, żeby zaczęły same komponować. 

Reportaż z letniej edycji projektu w roku 2022 zaczynałem właśnie od obrazu sceny koncertowej, która tonęła w szafirowym świetle. Wyglądała jak wnętrze błękitnego kryształu i zapraszała do środka. W podsumowaniu tekstu znalazła się również taka myśl: Jeśli można działać i współpracować z młodzieżą w duchu wolności twórczej i obopólnego poszanowania, w środowisku, które sprzyja otwieraniu się i uczy zaangażowania, technik i metod radzenia sobie w sytuacjach stresowych, to ja mówię: róbmy to częściej. Oby JazzCamp stał się imprezą cykliczną i na stałe wszedł do grafiku wydarzeń na Śląsku.  

Nie odwołuję żadnego słowa z czerwca 2022 roku, wręcz wzmacniam swój apel. Jeśli w mniej sprzyjających warunkach – środek cyklu szkolnego, zima, więc i mniejsze zasoby, mniej energii, więcej rozkojarzenia – udaje się zrealizować plan, a nawet go zintensyfikować (nie mam żadnych wątpliwości, że zimowe efekty koncertowe przebiły „lato”), to znaczy, że projekt się rozwija. A jeśli się rozwija, może należy rozszerzyć formuły. Zaangażować więcej osób. Jeśli tutorzy w ciągu pięciu dni (zwróćmy uwagę, że pierwszy dzień nie ma jeszcze pełnej dynamiki, ostatni jest powtarzaniem i próbą przed-generalną) są w stanie tak przygotować zespoły, żeby one z pełnym zaangażowaniem wykonały kompozycje jazzowe i eksperymentalne na wysokim poziomie, to wyobraźmy sobie projekt rozszerzony, organizacyjnie i merytorycznie.

Gwoli przypomnienia: JazzCamp for Girls to impreza międzynarodowa. Pomysł warsztatów zrodził się w Danii, w państwie które od dekad wiedzie prym w polityce równościowej i które postanowiło zaradzić sytuacji, jaką ujawniły raporty opublikowane w 2012 roku – dysproporcje dotyczące rynku muzycznego w Danii były szokujące, wyniosły procentowo 80/20, oczywiście na korzyść mężczyzn – a jego inicjatorem stała się duńska organizacja promująca muzykę improwizowaną JazzDanmark. Do katowickiego JazzArt Festivalu, którego dyrektorką artystyczną jest Martyna van Nieuwland i który należy do European Jazz Network oraz Keychange (program równouprawnienia płci zrzeszający festiwale z całego świata; JAF pracuje w systemie 50:50) zgłosiła się Fundacja Kultur(a) PL/DK, współpracująca właśnie z JazzDanmark, pomysłodawcą i twórcą JazzCamp for Girls. Tegoroczną edycję w Polsce zorganizowało Katowice Miasto Ogrodów Instytucja Kultury im. Krystyny Bochenek i Fundacja Konsek Kultury we współpracy z duńską organizacją Kultur(a). Projekt został dofinansowany ze środków Fundacji PZU, Nordisk Kulturfond oraz Ministerstwa Kultury Danii i Ministerstwa Spraw Zagranicznych Danii. Dwójka tutorów obu edycji – Ania Rybacka i Artur Tuźnik – to artyści od lat mieszkający w Kopenhadze i związani są z duńską sceną muzyczną. W tym roku ich projekty muzyczne – Artur Tuźnik Sekstet i Ania Rybacka & Stefan Pasborg stanowiły kompozycyjną klamrę JazzCampu a jednocześnie występy odbyły się w ramach before’ów 12 edycji JazzArt Festiwalu. Rybacka podczas swojego koncertu w sposób wyraźny nawiązała do ubiegłorocznego finału, realizując utwór „Ułam ze mnie gałąź” (opracowany wspólnie z combo Six Elements). 

Trzy sale prób i warsztatów, w których dźwięki i instrumentalistki ćwiczą się w otwarciach, znajdują się pod opieką Oli Rzepki (również drugi raz na JC4G), Łukasza Marciniaka, który zajął miejsce Zdzisława Smucerowicza, tutora najmłodszej grupy z 2022 roku, wspomnianych wyżej Ani Rybackiej i Artura Tuźnika (na piętrze, w największej i przestrzennej auli; odbywają się tu codzienne zajęcia grupowe na rozpoczęcie warsztatów, mini koncerty tutorów i treningi mentalne na koniec). Nie jestem w stanie się podzielić na cztery, więc zajmuje pozycję gdzieś pośrodku trzech, między combo Rybackiej i Marciniaka. Nie będę również obserwować pracy wewnątrz, nie chcę zaburzać rytmu działań, wprowadzać napięcia. Wytwarza się tu nie tylko muzykę, ale i szczególną więź; dzieje się to bardzo szybko. I nawet jeśli uczestniczkom moja obecność oficjalnie nie przeszkadza– nie przestaję być kimś zewnątrz, chwilowym zaburzeniem czasoprzestrzeni. 

Pozycja „pomiędzy” jest o tyle dobra, że mogę słuchać wszystkiego naraz – i proszę mi wierzyć – są pożytki z doświadczenia kakofonii. W „pokoju” Oli rodzą się pierwsze rytmy perkusyjne, kiedy tylko cichną, słyszę po prawej klasę Łukasza – liryczne i miękkie dźwięki pianina, tremolo gitary elektrycznej (choć bez mostka). Równie miękki flet i próby wokalizy słyszę w pokoju najstarszych dziewczyn. Dźwięki rozrastają się; wyobrażam sobie, że gdyby dać im chlorofil i materię organiczną, zarosłyby całe pomieszczenia. Pojawiają się pierwsze nieoczekiwane harmonie, czasem skrzypce, pianina czy klarnety wybijają w nich dziury i wędrują każdy w swoją stronę. Materia się psuje, ale zaraz zszywa na powrót. 

W środę zdecydowanie więcej się dzieje u Oli Rzepki i Łukasza Marciniaka, w czwartek, dzień przed finałem, proporcje całkiem się odwracają. Kompozycje grupy Ani Rybackiej nabierają pełnej struktury, bębny wybijające rytm z „We will rock you” Queen są naprawdę wszechogarniające, wokalizy pełne energii, durowe klimaty i całkiem sporo elementów folkowych (tak jak w ubiegłym roku), Artura nie słyszę, u Oli Rzepki ciszej (pewnie coś knują), a Marciniaka na tapecie John Cage z ‘4’’33, więc nie ma się co dziwić, że cicho. Środa jest tym jedynym dniem, kiedy właśnie pozwalam sobie – dzięki zgodzie opiekunów – zajrzeć głębiej, przyjrzeć się procesowi komponowania utworu. Nieco paradoksalnie, młode jazzmanki Oli uczą się zamykania. Zamykanie dźwięku przed pauzą. Tutorka posługuje się gestem dyrygenta: zakreśla pełny okrąg ręką i zamyka pięść. Czasem ktoś uderzy w bęben zbyt późno (a są tu dwa pełne zestawy perkusyjne), z reguły jednak się udaje. Pauza, kulminacja, pięć pauz. Bębny zaczynają cicho, miękko, jak w bossanovie, ale narastają tuż przed pauzą. Po pauzie kulminacja, tak szalona, że trzeba tłumić blachy. Podczas koncertu finałowego dyrygować/zamykać dźwięk będzie – kolektywnie – każda z dziewczyn. Po pracy rytmicznej grupa przesiada się do swoich instrumentów: pianino elektryczne, dwa klarnety, róg. Na pulpitach znajdują się nuty – w zasadzie mapy faz księżyca z naniesionymi na nie okręgami o różnej wielkości zatytułowane „Seven sisters for seven girls” (w istocie jest to partytura graficzna Witolda Oleszaka dedykowana dla comba Oli Rzepki). Tablica wcale nie wygląda mniej zagadkowo, tabela z trzema kolumnami, pismo przypomina klinowe pomieszane z alfabetem Morse’a. Rozpoznaję tylko symbol forte i fortissimo. W „klasie” Łukasza Marciniaka pracują najmłodsze uczestniczki JazzCamp. Jest tu mniej niewiadomych, w porównaniu z ogarnianiem chaosu w sali obok tu panuje kartezjański spokój. Łukasz ze swoim wiosłem elektrycznym, które zamienił na instrument rytmiczny, subtelnie kontroluje sytuację, właśnie ćwiczą pierwsze takty kompozycji i wejście saksofonu. Zaczynają klawisze, potem wchodzi gitara i para skrzypiec. Saksofon jest bardzo ważny, bo jego zamszowy bas pogłębia tonalność, ale przede wszystkim jest elementem kontrapunktu. No i „Jazzowy chaos” (o paradoksie) zyskuje uzasadnienie i konkret. Saksofon nadaje mu ten szlif, jazzowy i współczesny. 

W czwartek wszyscy są mocno skupieni na szlifowaniu kompozycji. Wokale u Ani Rybackiej nabierają siły, rytm udziela się wszystkim pracującym w strefie administracyjnej. Mnie również. Piszę relację obiema rękami, nogi żyją całkiem swoim życiem. U Oli Rzepki wreszcie wyłaniają się długie struktury, perkusje cichną a na ich miejsce wchodzą klarnety i powracające jak fale trzy ćwierćnuty grane przez wiolonczelę. Brzmi to bardzo współcześnie. 

Ale to środa jest rozstrzygająca. Nie tylko muzycznie. Artur Tuźnik biega po schodach z bębnem – okaże się bardzo ważny podczas koncertu w piątek, uczestniczki są na dodatek rozkojarzone, tego dnia mają jeszcze określić tożsamość zespołów a już mają problem, jak się ubrać – większość chciałaby po prostu założyć ciuchy, w których chodzi na co dzień i pracuje w combach. Chyba przeraża je myśl o jakichś galowych histeriach. Wybiegają z sal, jeszcze rozśpiewane albo roztańczone, dziewczyńskie petardy, wirujące planety wokół własnej osi, kuliste pioruny. Albo przeciwnie – zamykają się i tak spędzają godzinną przerwę na lunch. Artur w wolnej chwili opowiada nam o wczesnych latach szkolnych, lekcjach, podczas których zderzał ze sobą różne przedmioty, aż zaczął w tej naparzance dostrzegać rytm. Dwie „tożsamości” udaje się tego dnia określić na pewno – grupa Ani nazywać się będzie „Wild and Free”, zespół Oli – „Seven Rainbow Sisters”. W czwartek dołączą do nich najmłodsze „Malinowe pomarańcze” i prawie najstarsze „Music Queens” Artura Tuźnika. 

Piątek ma kolor błękitu, scena jest błękitna jak kryształ, napięcia sporo, rodziców, rówieśników/rówieśniczek również, być może są nauczyciele szkół muzycznych. Słowem – nieomal komplet. Żadnej dezorganizacji spowodowanej przez stres i tremę, cztery mini koncerty (każde combo prezentuje trzy utwory, o jeden więcej niż rok temu) tak naturalne i dopięte na ostatni guzik, na ostatnią nutę, jak tylko może być. I ja się zastanawiam, kiedy z etapu próby (środa/czwartek) te grupy przeszły na poziom „profesjonalne wykonanie”, kiedy tutorzy nadali im ostatnie szlify i autorską sygnaturę. „Malinowe pomarańcze” okazały się najmocniej eksperymentalne, „Wild and Free” najbardziej wokalne, folkowe (chociaż to nie jest właśnie określenie, zbyt ograniczające) i zaangażowane społecznie (melorecytacje przedstawiające modele kulturowych opresji – ewidentna aluzja do raportu 80/20), „Music Queens” najbardziej jazzowe i synkretyczne, „Seven Raibow Sisters” najbardziej rytmiczne i – podobnie jak combo Łukasza – w wyrazie i kompozycji współczesne.

Nie chciałbym nikogo tu faworyzować, ale jeśli wziąć pod uwagę wiek dziewczyn, a zatem i mniejsze doświadczenie muzyczne, Łukasz Marciniak z „Malinowymi Pomarańczami” zrobił naprawdę wiele odważnych rzeczy: zaadaptował 4’33 Cage’a, w „Jazzowym Chaosie” pozwolił dziewczynom na improwizacje – i właśnie te wymknięcia spod muzycznego tematu okazały się znakomite, w „Zgiełku”, cztery i półminutowej sonorystycznej kompozycji, wszystko jest już wymknięciem – ale kontrolowanym. Instrumentalistki wykorzystują każdą ponadnormatywną możliwość dźwięku, preparują dźwięk i łączą z kolejnymi preparatami. Wychodzi z tego fantastyczny i bujny organizm.

Combo Oli Rzepki zaczęło od utworu, którego powstawaniu przez chwilę się przyglądałem podczas warsztatów – „Intro Dżungla”. Po tej perkusyjnej uwerturze na dwa składy (z zamykaniem dźwięków) grupa zaprezentowała „Seven Sisters” - świetną, współczesną kompozycję na dwie grupy instrumentów: dęte z wiolonczelą oraz perkusje z fortepianem. Utwór jest oparty na licznych powtórzeniach krótkich trzech dźwięków wiolonczeli i następujących po niej konfiguracjach partii duetu klarnetowego i rogu, w tle czasem włączą się pianino elektryczne i kulminuje perkusja. Tempo niespieszne, subtelne kontrasty w długości trwania dźwięku i jego barwach. Jakby na przekór powadze i nastrojowi drugiego utworu combo Oli zagrało na koniec szybszą kompozycję, wesołą, w stylu orkiestr ulicznych – Symfonia IIID, która była wynikiem spontanicznej improwizacji dziewczyn na zajęciach. 

„Musis Queens” nazwały swój występ „Fascynującą podróżą przez niezliczone muzyczne krajobrazy”, rozpoczęły kompozycją, w której każdy instrument prowadził swoją własna narrację; z tej kakofonii – o dziwo niezwykle uporządkowanej – zaczął wyłaniać się temat (przypominający swoja harmonią muzykę irlandzką), z którego po pauzie wokalnej wkroczyły w inny obszar z długimi frazami smyczkowymi, fletem i akordeonem (ten ostatni mocno kusił, żeby usłyszeć w nim Yanna Tiersena). Bardzo filmowo zabrzmiała ta kompozycja. I coverowo, bo przecież pobrzmiewały tu Billy Eilish jak i Alicia Keys. Trzeci utwór pomieścił w sobie wiele elementów scenicznych: teatralno-surrealny, muzyczny i taneczny, wpisując je (w tej zimowej edycji) w strukturalną cechę muzycznej kompozycji.  

Najstarsze „Wild and Free” Ani Rybackiej zaprezentowało się w zasadzie jako oktet – do comba w czasie prób dołączyła młoda skrzypaczka, i prędko została wchłonięta przez zespół. Tym bardziej, że odpowiedzialna była za partie smyczkowe – drugie skrzypce musiały zamienić się na gitarę basową. Pierwszy utwór w pełni instrumentalny – znów funkcjonował na zasadzie uwertury – zapowiadającej partie wokalne. Uwertura jako budzenie się, rozbudzanie, powolne rozwijanie materii muzycznej – ale również jako wyraz budzącej się kobiecej siły; stąd liczne nawiązania liryczno-wokalne do sił przyrody. Prosty akompaniament fortepianowy plus głosy – raz solowe raz zbiorowe płynnie przechodzące w kulminacje w towarzystwie owego rytmu z Queenów z „We will rock you”. Trzecia finałowa kompozycja też zbudowana została na zasadzie rozwijającego się poematu. Perkusjonalia wyznaczające rytm, wokal(izy) Rybackiej, kolejne instrumenty plus wielogłos. To temat. A pośrodku miejsce na repetycje i improwizacje o różnej skali i natężeniu. 

JazzCamp for Girls edycja zimowa pokazał wyraźnie, że nie istnieją żadne merytoryczne powody, żeby projekt stracił na wadze i znaczeniu. Mimo że warsztaty tworzą te same roczniki, mam wrażenie, że są lepiej przygotowane do pracy i lepiej współdziałają z tutorami niż latem. Kompozycje finałowe również w tym roku były dojrzalsze, właściwie po korektach mogłyby bez kompleksów trafić na wirtualne półki bandcampa. Tutorzy mocniej zaznaczają swój influence i styl, i to też jest dobra wiadomość przez kolejnym rozdaniem. 

Radek Kobierski

Fot. Arkadiusz Ławrywianiec

 


Powrót