ilustracyjna grafika

The Beatles Symfonicznie

O produkcji Alla Vienna

Eleanor Rigby, Yestarday, Let it Be, Hey Jude, Imagine i inne autorskie kompozycje liverpoolskiej czwórki – Ringo Starra i Georga Harrisona. Niekoniecznie w tej kolejności. Ale taki był lineup niedzielnego wieczoru, który zafundowała nam Alla Vienna. Tak, ci sami, którzy zaaranżowali Queenów, i z Qeenami przyjadą znów do Katowic we wrześniu. Cały koncert od strony konferansjerki poprowadził kontrabasista Janek Niedźwiedzki, dowiedziałem się między innymi, że repertuar wcale nie jest efektem kompromisu z wielkim, bądź co bądź zespołem, ale po prosty autorskim przeglądem olśnień Niedźwiedzkiego. W sumie dość często pokrywał się z moimi afirmacjami, chociaż im głębiej w las (czyt. im więcej lat na karku), tym te afirmację stają się mniej oczywiste, a miejsca evergreenów zaczynają zajmować utwory ze środkowej półki, a może nawet całkiem dolnej. To znaczy, w przypadku brytyjskiej formacji wszechczasów środkowa i dolna półka wciąż wygląda i brzmi jak górna. The Beatles po prostu nie produkowali nic poza przebojami. 

Pierwszy raz w życiu słyszałem The Beatles symfonicznie. Zdarzało mi się cieszyć ucho symfonicznym Dżemem, Metalliką, czy The Police (nigdy bowiem nie byłem fanem przenoszenia rock’n’rolla, bluesa do filharmonii i tradycyjnej przestrzeni orkiestrowej, ale niemal zawsze okazywało się, że niesłusznie). Pierwszy raz również udało mi się zepsuć nagrywanie – i to kompletnie – na ajfonowym dyktafonie, a mam zwyczaj nagrywać wszystko, ponieważ rzadko piszę od razu, na koncertowym szwungu. Zonk, proszę państwa. Zamiast nagrań, jakieś metaliczne sprzężenia, miast powtórki z The Beatles – kompleks dźwięków (to są jednak dźwięki) nadający się co najwyżej do muzycznego eksperymentu. Przepadły, proszę państwa, ciekawe wokale, szczegóły aranżacji, nie jestem w stanie nawet ocenić poziomu oklasków – bo te na skutek błędu zmieniły się w monodźwięk przypominający młot uderzający w spróchniałe drewno. Przepadły oczywiście anegdoty Janka Niedźwiedzkiego. Ostał się jedynie – finałowy „Hey Jude”, z brawurowym, wszechogarniającym chórem i kilka fragmentów nagranych w 4K.

No to lecę z pamięci. Z tego, co w niej zostało z tamtej niedzieli. 

To co uderzyło mnie najbardziej podczas koncertu to autonomia Alla Vienna. Nikt tu nie zamierzał dorównywać oryginałom ani mimetyzować je na siłę. Zespół uznał, że najlepiej będzie zrobić je po swojemu: czyli tak – rewiowo, wodewilowo, kreatywnie. Do tego nie potrzeba ściśle trzymać się nut ani partytur. Owszem – można a nawet należy uchwycić to co stanowi o sile przeboju, to do czego przywiązuje się pamięć odbiorców (beatlemaniacy nie są chyba tak radykalni jak tolkienowcy), jakiś refren albo uwertura, albo finał (jak chociażby w „Hey Jude” czy „Yesterday”) i na tym zbudować całą nową aranżację. Albo oprzeć się na dominancie instrumentalnej albo na chórze, albo mocno zaakcentować wokal (w tej roli świetnie spisał się Sebastian Michalski). I tak Alla Vienna działała. Dostaliśmy całe utwory na pożarcie, zagrane „po bożemu”, chociaż również nieco przearanżowane, i te na prawach rewii, we fragmentach odegranych wielogłosowo, chóralnie, transowo, jazzowo (świetne fragmenty „O-bla-di”). Uderzyła mnie również niesłychana energia zespołu, energia tego koncertu, które wyrażały się w innowacyjności rozwiązań muzycznych i mobilności twórców – chórzyści przebierali się w solistów (i to całkiem niezłych), instrumentalistki w tancerki żywcem wyjęte z czasów kontrkultury, panowie muzycy w „mundury” liverpoolskiej czwórki z okładki Revolveru. 

Trzeba było widzieć tę publiczność. Światła sceniczne wędrowały po widowni na tyle często, że można było się wychylić w bok lub wręcz spojrzeć do tyłu – na rozśpiewane „czterdziestki” „pięćdziesiątki plus” i „sześćdziesiątki” (ale i młodsze roczniki) znających/znające całe utwory na pamięć, zasłuchanych/zasłuchane bez pamięci, oddających się spontanicznej wędrówce w czasie, naelektryzowanych energią płynącą ze sceny. Dawno, muszę to przyznać, nie przeżyłem tylu wzruszeń – choć nigdy nie byłem entuzjastą rewii; wszelki sceniczny patos skutecznie zniechęcał mnie do zasiadania na widowni czy przed telewizornią, i raczej odporny byłem na wspólnotowe, zbiorowe przekazywanie emocji. 

Nie pozostaje mi nic innego niż czekać na listopadową symfoniczną rewię z Queen.

 


Powrót