Acis i Galatea w XXI wieku
Historia Acisa i Galatei, opery Händla, podobno najczęściej wykonywanej w dwóch aktach (w Katowicach dwa razy po jednym akcie), liczy sobie pełne dwie dekady początku XVIII wieku. Zaczęło się od kantaty napisanej w języku włoskim – zupełnie naturalny wybór zważywszy na miejsce dramatu, czyli sycylijskie uniwersum. Był 1708 rok i Händel kompletnie nie spodziewał się ani skali sukcesu kompozycji ani tego, że temat nie da mu spokoju i całkiem zawładnie jego wyobraźnią. Dekadę później wrócił do miłosnej historii – tworzył ją w hrabstwie Middlesex, a konkretnie w pałacu Cannons należącym do księcia Chandos. W 1793 opera pastoralna (jeden z najlepszych przykładów gatunku) była gotowa. Jeszcze w XVIII wieku aranżował ją Mozart i Mendelhsson Bartholdy. W Polsce wykonań było bez liku, zwłaszcza w ostatnim 30-leciu. Nowością zdecydowanie jest fakt, że pieczę nad nowym wykonaniem objęła Akademia Muzyczna i Akademicka Orkiestra Barokowa pod batutą (a w zasadzie „pod smyczkiem”) Martyny Pastuszki, młodzi ludzie z nowego wydziału tanecznego na AM i że to wszystko – w dwóch różnych wersjach odbyło się w dużej sali IKKMO. Pierwszy raz w tym miejscu wysłuchałem opery. Pierwszy raz – opery barokowej. Pierwszy raz – przynajmniej od koncertu przypominającego Detox Dżemu – szukałem dla siebie miejsca na widowni wypełnionej po brzegi.
Sytuacja oczywiście jest, była i jeszcze przez jakiś czas będzie nadzwyczajna. Miasto Ogrodów zmieniło się w jeden wielki punkt recepcyjny dla ukraińskich bieżeńców. Wszystkie koncerty do tej pory – mam na myśli jazzartowe befory czy występ BIOS-a odbywały się poza centrum. Wieści ze wschodniej i północnej Ukrainy rzucały ciężki i głęboki cień na ostatnie dni, na cały ten cholerny kwiecień, dopiero co wyszliśmy – nie wiadomo jeszcze na jak długo – z kolejnej fali pandemicznej. Kiedy wybrzmiały pierwsze takty opery – miękko jak przystało na barok i orkiestrę barokową – wciąż miałem przed oczami i w głowie wojenne obrazy, zdjęcia, streamy i filmy z tik-toka, ale również doceniałem, że ludzie zebrani na widowni i na scenie chociaż na chwilę chcieli położyć temu kres. Zniknąć w muzyce, wyrwać się na chwilę z beznadziejności, strachu o przyszłość, zgruchotanej wiary w rozwój i cywilizację, zastąpić i nadpisać krwawą historię śródziemnomorską mitologią, jak bardzo lakierowana by ona nie była. Barok nigdy nie był moim faworytem. Ani w architekturze, ani w literaturze czy muzyce (może wyłączywszy dwóch panów na B – J.S. Bacha i X Baki „Uwagi o śmierci niechybnej”). Ale trochę dałem się uwieść, przyznaję. Uwiodła mnie energia zespołu i jego metryka. Niektóre rozwiązania choreograficzne (walka Acisa z Polifemem), zdecydowanie duet finałowy (trzy główne głosy opery plus chór w znakomitym kontrapunkcie, który do złudzenia przypominał partie 21 kantaty Bacha „Ich hatte viel Bekummernis” – oba dzieła dzieli zaledwie kilka lat różnicy).
Cały spektakl operowy został oparty na trudnym i ryzykownym założeniu: chodziło o to, żeby utwór oparty na pradawnym micie, na przekładzie, który przecież nie mógł za bardzo ingerować w konstrukcję libretta oraz zestawie pewnych sztywnych norm aktorskich przypisanych do wykonań operowych – maksymalnie uwspółcześnić. Temu podporządkowany był cały ruch sceniczny (zarówno taniec jak i chór, sceny miłosne między Acisem i Galateą), kostiumy – w zasadzie dzisiejszy arsenał ubrań, nawet bez większej dbałości o galowy, widowiskowy charakter, główny rekwizyt w użyciu, czyli nasz poczciwy smartfon. Galatea w wolnych chwilach, a tych ma całkiem sporo, kiedy toczą się dysputy między Acisem i Damonem, czatuje i smsuje, Polifem gdzieś z boku, zanim wybuchnie, nanosi dane na tablet, wygląda to zupełnie jakby tworzył cyfrowy przepis na katastrofę, ktoś dzwoni, ktoś nie odbiera. Krótko mówiąc, mamy się w tej historii, w jej wizualnej warstwie dość szybko się odnaleźć, poczuć swobodnie i komfortowo. Choreografia też przypomina nam współczesne adaptacje teatralne, scena jest podzielona na kilka pól, gdzie równolegle wobec głównej narracji toczą się mniej oficjalne nurty tej opowieści. Stymulowani jesteśmy ze wszystkich stron, nikt na tej odgrzanej historii miłosnej nie zaśnie. I o to chodzi. Napisałem, że pomysł na tę operę był trudny i ryzykowny, bo chociaż rozumiem jego sens w kontekście aranżacji utworów dawnych i historii antycznych, zawsze obawiam się efektów odwrotnych do założenia. Że coś, mianowicie, co chcieliśmy uratować, rozpadnie się z jeszcze większym hukiem. Odczuwałem ogromny dysonans, kiedy te różne strategie i języki zderzały się ze sobą. Ale w końcu odpuściłem. Młodzi artyści z AM dostali właśnie szansę – i to w czasie, kiedy kultura dopiero zaczyna się podnosić po latach zamrożenia – żeby zaprezentować siebie i efekty swojej pracy. Zrobili to z życiem, werwą, najlepiej jak potrafili.