Kolaż portretów Joanny Nowickiej

FOTOGRAFICZNY STONEHAGE. WSZYSCY JESTEŚMY RÓWNI WE WSZECHŚWIECIE

O fotografii Joanny Nowickiej

Jesteśmy tacy sami. Jesteśmy pięknie i ekstremalnie różni. Jesteśmy zbieżni na tak wielu płaszczyznach a zarazem w tej równoległości, symetrii objawia się – równie ekstremalnie – nasz indywidualizm (czy też osobność naszych historii). Tak można by podsumować współczesną, ale przecież wyrastającą z tradycji oświeceniowych filozofię humanizmu, zachodnią i eurocentryczną myśl w środku której znajduje się człowiek i jego doświadczenie życia. Filozofie i tradycje wschodnie – raczej daleko niż bliskowschodnie – swoje silne akcenty rozkładają w innej przestrzeni, nie idealizują podmiotowości. Nauczają o cyklach, o cierpieniu, w którym uczestniczą wszystkie istoty żywe. To cierpienie ma swoje źródło właśnie w procesie indywiduacji. Natura i kultura nie istnieją np. w buddyzmie. Kultura jako źródło cierpień również. Wedle Timothy’ego Mortona pojęcie natura (jeśli używamy go w opozycji do kultury) jest magic real, arbitralnie oddziela człowieka od reszty otaczających go żywych systemów. Morton postuluje wyjście od myślenia magicznego do symbiotycznego – opisującego nierozerwalny związek ludzi i szeroko rozumianej ekosfery, niehierarchiczną solidarność ludzi z innymi istotami żyjącymi.

Jak to wszystko się ma do fotografii, w szczególności – fotografii Joanny Nowickiej, zebranych na wystawie „Piękni ludzie”

Przyznam, że od lat mam kłopot z fotografią portretową, a raczej z oczekiwaniami wobec tego gatunku artystycznego. Od profesjonalnie wykonanego portretu wymagamy prawdy (prawdziwości), emocji, ujawnienia jakiegoś rysu osobowości, które z jakiś względów nie ujawniają się, nie są obecne w innym formach komunikacji wizualnej. Portret profesjonalny ma za zadanie odsłonić to, co normalnie pozostaje zakryte. Diane Arbus najpierw wchodziła w bliski kontakt ze swoimi bohaterami, wchodziła w ich świat, żeby w fotografii oddać to, co najważniejsze. Przeniknąć do środka (czymkolwiek jest). Joanna Nowicka również zaczyna od „przygotowania” (rozpoznania potrzeb portretowanych), od spotkania i rozmowy. Czy to oznacza, że poza tą strategią nie jesteśmy w stanie oddać – w jakimkolwiek stopniu – autentyzmu? Czym jest ów autentyzm, czym jest silna potrzeba wyrażenia autentyzmu? I czy autentyzm, którego tak poszukujemy, nie jest tylko owym magic real, który zasłania nam fakt, że jest on – zawsze – dostępny? Niezależnie od tego, jak się natrudzimy, żeby odszukać tego „osobistego graala” i nacisnąć przycisk migawki w odpowiednim momencie. I jeszcze dwa pytania, które są konsekwencją poprzednich: czy piękni ludzie są piękni, ponieważ są piękni czy dlatego, że fotografia posiada moc i środki do tego, żeby tak ich przedstawić? Co stało by się z naszymi bohaterami, i z naszym ich doświadczaniem, gdyby wyłączyć czynnik estetyzujący? Pracę z modelem, pracę ze światłem i kompozycją, przymierzanie różnych ciuchów do kadru lub nagość. 

Nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości, że na wystawie Joanny Nowickiej obcuję z atrakcyjną i w pełni profesjonalną fotografią portretową. Przychodzą mi do głowy same porównania, i to z najlepszymi artystami XX wieku (Avedon, Penn, Mapplethorpe). Miękkie, tonalne światło, ostrość, kompozycja kadru, jakość, estetyka. Subtelnie zaznaczone różnice. Nie w emocjach - te raczej są powściągane; twarze są poważne, wręcz harde, jakby wyciosane w skale. To co bohaterów i bohaterki tych zdjęć definiuje (przy czym to od nas zależy, na ile uznamy to za definicję) jest ich ubiór (lub jego brak). Nagość jest stopniowana, gęstość i styl kreacji również. Kreacje mają za zadanie wykreować punkt odniesienia. Nie znaczy to, że nim są. Więcej – stanowczo – dzieje się w spojrzeniach. Nowicka ustawia swoich gości en face, prosto do obiektywu, czasem jest to profil ¾. I tu widać wyraźnie, kto z nich spogląda na nas przenikliwie, z ciekawością, ze zdziwieniem, ze smutkiem, ze zmęczeniem i energią, podejrzliwie i z wyższością, z otwartością (nawet w pewien sposób naiwną otwartością), a nawet analitycznie, „naukowo”. Chociaż zastanawiam się, czy oni patrząc w szkło obiektywu widzą nas, odbiorców czy tylko siebie, takich siebie, jakich chcą ujawnić. At least – jakich sami chcą zobaczyć. 

Prawdziwie piorunujący efekt przynosi jednak zastosowana strategia kompozycji (plan amerykański) i druk wielkoformatowy (kto zna wcześniejsze prace Nowickiej, ten wie, jaka tu się dokonuje rewolucja). Sylwetki portretowanych osób są jak skalne (znów) ociosy, są hieratyczne niczym egipskie płaskorzeźby. To takie fotograficzne Stonehage, miejsce tajemnicze, przestrzeń, w której odbywa się jakieś misterium, spojrzenia się krzyżują, energia przepływa w niezmąconym rytmie. Nie wiem, czy to zwyczajne, ludzkie żywotne siły tak działają, czy przemawia przez nich jakaś kosmiczna siła (tak, w tej niepewności krzyżują się nam wszystkie idee religijne starego i nowego świata). Do małych kwadratów Nowickiej trzeba było się maksymalnie zbliżyć, wymuszały wręcz ten grawitacyjny ruch, „Piękni ludzie” działają odwrotnie. Trzymają w szachu. Wyznaczają jakiś horyzont wydarzeń. Siła tych poszczególnych losów zatrzymanych w nieruchomym kadrze jest przemożna. Siła kadrów zatrzymujących poszczególne losy jest przemożna. Ale i kruchość – jeśli spojrzeć na te twarze poza czasem. 

 


Powrót