Miłość w czasach zawału

Miłość w czasach zawału

"Rasa. Pieśni Antracytu" - Industriada 2016

Powstaje w wyniku bardzo wysokich temperatur i ciśnienia. Jest oczywiście czarny, ale szklisty, wręcz metaliczny dzięki dużej zawartości irydu i kwarcu. W wypolerowanym można przejrzeć się jak w lustrze. Ciemnym i przydymionym. Zalega bardzo głęboko w osadach karbońskich i jest najbardziej szlachetną, przeobrażoną i energetyczną formą węgla. Antracyt. W Polsce już niewydobywany. Eksploatacja w jednym udokumentowanym złożu trwała zaledwie kilka lat i została przerwana w 1998 roku.

Zastanawiałem się, dlaczego właśnie antracyt, z jego krótką i niegórnośląską historią stał się odniesieniem dla projektu a zarazem widowiska multimedialnego, które zwieńczyło tegoroczną Industriadę. Najpierw pomyślałem, że nieczynne kopalnie antracytu są obrazem przyszłości. Historia wielkiej rewolucji przemysłowej ma się ku końcowi, a razem z ustaniem wydobycia zanika cała kultura, którą stworzyli górnicy. To w zasadzie dzieje się od wielu lat na naszych oczach. Śląsk „emancypuje się” z dyżurnej śląskiej profesji, przeobraża. Pamiętam obrazy z lat 70 – tych, kiedy wracałem z długich wakacji. Na tyle długich, żeby zdołać zapomnieć jak wygląda miejsce, w którym urodziłem się i mieszkam. Skład powietrza i pejzażu za każdym takim powrotem powodował we mnie szok. Moja babcia przyjeżdżając z Pomorza, Śląsk musiała odchorować. Dosłownie. Dzisiejszy miejski krajobraz, może poza gęstością arterii, zaludnieniem i kilkoma dzielnicami, do których nie dotarła modernizacja, nie różni się znacząco od innych, nieprzemysłowych metropolii. No więc mogło twórcom „Pieśni Antracytu” chodzić o przyszłość. O przeobrażenie. Chociaż, kiedy na ekranie umieszczonym obok sceny zobaczyłem człowieka w laboratoryjnym kitlu i goglach, który mówi o plemieniu i osobliwym bractwie, pojąłem że chodzi tu również o szlachetną odmianę, o deficyt, gatunek na wymarciu. A kiedy usłyszałem połączone siły orkiestry górniczej, elektroniki i gospel, męskie basowe głosy dialogizujące z kobiecymi – dopisałem do tego zestawu pojęcie energetyczny.

To był bardzo ciepły wieczór. Strefa Kultury pełna ludzi i zaparkowanych samochodów. Miasto z tego miejsca wygląda imponująco. Neony, ściany budynków, szkło, linie arterii. Połowa księżyca pulsowała jak zimne serce ognia pod pryzmą popiołu. Projekt Matyldy Sałajewskiej był dość imponujący: począwszy od scenografii koncertu – rozległej kompozycji oplatającej scenę i wieżę ciśnień (17 km rurek PCV), przypominającej mineralne struktury w powiększeniu, po kostiumy i animacje wyświetlane na ścianie wieży. W pierwszym momencie, przyznam, wyglądało to wszystko jak kolejna biesiada w TVP. Trochę blichtru z tymi zawieszonymi lustrami, nie do końca przekonujący pomysł z wizażem, zbyt dosłowny w moim poczuciu. Plus ogromna ilość instrumentalistów i solistów na scenie. Niby ten luksus miał rozgromić „lajtowy” materiał wyświetlany na ekranie, wykorzystujący m.in. fragmenty „Górnika polskiego” Jarosława Szczepańskiego i „Listów z Rzymu”, Zbigniewa Kadłubka, historia górnictwa i przekazu medialnego o górnictwie w skrócie, ale wyszło to chyba w sposób niezamierzony – ironiczne. Może czegoś tu po prostu nie zrozumiałem, ale wydaje mi się, że „Rasa. Pieśni Antracytu” spokojnie mogłyby się obejść bez tej wątpliwej dydaktyki.

To, że pod względem muzycznym (aranżacyjnym) będzie tym razem inaczej, zaświadczyła już pierwsza kompozycja zagrana na instrumencie, który nie tyle nie zna fachu górniczego, co w ogóle tej części Europy. I to właśnie dudukowi, elektronicznemu combo, które dyskretnie towarzyszyło współczesnym aranżacjom i wypełniało przestrzeń między utworami, a przede wszystkim kwartetowi smyczkowemu i sekcji klarnetowej, które czuwały nad tym, żeby wykonania „nie wpadały” w zbyt proste rozwiązania melodyjne i orkiestrowe, wzbogacały materiał o awangardowy sznyt. Gdzieś dosłuchiwałem się Góreckiego, w innym miejscu – Jana Garbarka, odczuwałem sporą radość i entuzjazm, które płoszyły wszechobecną groźbę, owe górnicze memento, zresztą niejeden raz ewokowane przez elektronikę. Nigdy nie wsłuchiwałem się w te stare pieśni. Dlatego nigdy nie zauważyłem, że tym, co je formuje jest nie tylko pospieszna i zachłanna miłość, ale właśnie obecność cienia. Cień, który górnicy wynoszą na powierzchnię jest ciemniejszy i cięższy. Nawet kilkanaście wstrząsów tygodniowo, których teraz doświadczam, po wyprowadzce z miejsca, w którym ustały, nie przybliża mnie ani na chwilę, do istoty tego, czym on w rzeczywistości jest. 

Radosław Kobierski

Wrzesień 2016


Powrót