Fotonotacje
Czekaliśmy na wernisaż. W galerii Pojedynczej toczyła się jakaś zawzięta dyskusja o sztuce, a potem jak zwykle zeszło na politykę. Cały czas myślę, że stajemy się, a może już staliśmy się społeczeństwem szibboletu. Jedni bezbłędnie demaskują drugich. Nie jest nam już do tego potrzebny język, rozpoznanie i wykluczanie odbywa się na poziomie pozawerbalnym.
Martyna chyba nie mogła już tam wytrzymać i staliśmy tak przodem do białej ściany, tyłem do naszych odbić w lustrach. Trochę mnie te lustra za plecami deprymowały. „A ten debiut to jest rzeczywiście debiut, czy po prostu tytuł wystawy?” – zapytałem, bo chciałem wiedzieć. „No właśnie też się nad tym zastanawiam”.
Fakt, staram się robić research, czasem przed wydarzeniem, jednak wolę po, żeby nie narzucać sobie czyichś interpretacji. W ponowoczesności nienadążanie nie jest niczym niezwykłym. Przyznaję, że nie nadążam, i przestało mnie to martwić. Gdybym jednak poszukał informacji, okazałoby się, że „Debiut” już debiutował w Warszawie. Z książki Tuszko i numerów „Foto” korzystałem na początku lat 90 tych na zajęciach z reklamy, nie mówiąc już o materiałach światłoczułych firmy Foton, w której Tuszko był kierownikiem Laboratorium Obróbki. „Debiut” zaś jest zjawiskiem kuriozalnym, bo oto 94 - letni człowiek, legenda polskiego piśmiennictwa fotograficznego, pierwszy raz pokazuje swoje prace, w tym część ze swojego archiwum liczącego dziesiątki tysięcy negatywów. Ale jest w tej historii dodatkowa osobliwość. A jest nią Feliks Tuszko. Wnuk i spiritus movens całego wydarzenia i przedsięwzięcia. Można było się domyślić, że takie decyzje nie biorą się znikąd. Musi za nimi stać jakaś energia. Młodość i stanowczość. Ktoś, kto nie publikuje i nie wystawia przez siedem czy osiem dekad twórczego życia, nie zmienia nagle, ot tak, paradygmatu. Nie wiem, jakich argumentów i uroków osobistych musiał użyć wnuk, żeby przekonać skromnego i pragmatycznego dziadka („fotografowałem, żeby wiedzieć, o czym piszę”, „ja nie wiem, czy to są artystyczne zdjęcia”). Odsłuchując wiadomość, którą przesłał katowiczanom za pomocą Feliksowego macbooka, doszedłem do wniosku, że cała ta niespodziewana historia go po prostu cieszy. Być może w głębi duszy jej pragnął, ale nie dopuszczał do siebie takiej możliwości. Trudno dociec, z jakich powodów. Być może chodziło właśnie o skromność. Może o zawiłe kwestie etyczne. Trochę ta niezwykła relacja przypomina mi filmowe dokumenty o, nomen omen, polskich reportażystach: „Ojca i syna” Marcela i Pawła Łozińskich i „Dziennik podróży” Piotra Stasiaka (o mistrzu Tadeuszu Rolke i jego uczniu).
Od razu (mówię to i piszę z naciskiem na „od razu”) widać w tych zdjęciach rękę i oko (od lat 90-tych już niedowidzące) utalentowanego dokumentalisty. I precyzję chemika. Tuszko chwyta ten właściwy moment. Niemal zawsze. Chciałoby się dodać - odmierza właściwe proporcje – ale w reportażu taka konkluzja to paradoks. W reportażu liczy się czas (i reakcja), intuicja a nie badawcza metodologia.
Niektórzy aktorzy tak dobrze grają swoje role, że nie wyobrażamy sobie, że mógłby je zagrać ktoś inny. Tak samo jest z bohaterami tych zdjęć. Wydaje się, że nie mogli zostać sfotografowani w innym momencie. Trochę z tej konkluzji wyłamuje się pejzaż. Martwa natura. Ich stałość. Gdyby stałość nie była iluzoryczna. Bo jest zmieniające się światło. A twórca zawsze może założyć inny obiektyw, np. szerokim kątem o ogniskowej zbliżonej do fisheye sfotografować wrak samochodu. Te prace mają olbrzymią wartość z wielu innych powodów. Tuszko jest daleki od estetyzowania i „programowo” niepatetyczny. Ale jest to spektakularny brak patosu. Nie szuka „wielkich tematów”, jest w zasadzie ahistoryczny, osobisty, wręcz intymny, nawet kiedy portretuje „oficjalny” PRL. To gesty, spojrzenia, grymasy, ziewnięcia, skupienie, ruch, koincydencje i dyskretne aluzje składają się na autorskie uniwersum. Druga wartość – to właśnie oficjalny PRL. Z jego propagandą, narzuconą wspólnotowością, robotniczo-chłopskim dresscodem. Wielkie imprezy sportowe, akademie, papieska pielgrzymka, pochody pierwszomajowe, sceny z życia instytutów – każdemu z tych wydarzeń zostaje wydarta jego waga polityczna, pomnikowość, „rozsadza” je od wewnątrz „moment biograficzny”, intymny portret człowieka. Tuszko nie fotografuje Czerwca 76, Sierpnia 80 ani Grudnia 70. Jego bohaterzy to w zasadzie antybohaterzy. Zwyczajni ludzie, zwyczajne rodziny. Żyją w inercyjnym systemie, bo muszą gdzieś żyć. To autor nadaje im szczególne znaczenie. Wyższą rangę.
Ale są w Engramie również fotografie bardzo nowoczesne. Eksperymentalne (nie mam na myśli tylko eksperymentów z materiałem światłoczułym), wywodzące się z ducha abstrakcji. I to w nich ujawnia się wrażliwość na formę, kompozycję, wrażliwość stricte plastyczna. Akt w lustrze, trochę przypominający lustrzane prace Beksińskiego, górny kadr, który przedstawia rozjechany i rozdeptany śnieg, asfalt z rozlewiskiem po deszczu – to są prace znakomite. Wypada się tylko cieszyć z zapowiadanej digitalizacji zbiorów autora w NAC.
Poza tym, że w różnicy wieku między Wojciechem Tuszko a Marcinem Górskim mogłoby się zmieścić solidne życie (a nawet dwa mniej solidne) oraz poza czasem startu, obu fotografików łączy to, że o fotografii piszą, a ich prace mają intymny i niespektakularny charakter. W fotografii istotne są dwa momenty – wybór tematu i chwila zwolnienia migawki. Tuszko w latach 70 a nawet 80 zapewne nie spodziewał się, że rejestruje coś, co niebawem przestanie istnieć. Górski dokumentując ginące miejsca, zjawiska, społeczności miał tego pełną świadomość. Tak samo jak Wojciech Wilczyk – portretując agonię śląskiego industrialu. Niemniej obaj migawkę zwalniają w tej samej chwili.
Fado Górskiego eksponuje 27 czarno-białych zdjęć w średnim formacie. Matowy papier (nie cierpię błyszczących i antyram, w których odbiją się światła galerii), duży kontrast, zredukowana tonalność, ziarno. Portugalskie tascas, knajpy dla autochtonów są ledwie oświetlone, na dodatek ludzie ginącej pasji zbierają się tam po zachodzie słońca. Ogólnie – kiepskie warunki do ekspozycji, chyba że negatywy są forsowane. Przychodzą tam różni ludzie, mają twarze Hłaski podczas pobytu w jakimś podłym miejscu w Jaffie, młodego Tarantino i Hamingwaya w trakcie pisania Wysp na Golfsztromie, albo „Słońce też wschodzi” (bo bliżej Portugalii). Męski pejzaż, chociaż nie brakuje kobiet, co odnotowuję z entuzjazmem. Jest piwo, są fajki, i oczywiście gitary, bo Fado to portugalski blues, jak niektórzy upraszczają. A blues bez gitary ma się jak muzyka klezmerska bez klarnetu. Albo irlandzka bez flażoletu.
Nigdy fado nie kojarzyło mi się z bluesem.
W ogóle to polecam wszystkim, żeby zdjęcia Górskiego oglądać z fado składanką z youtube. „Wczytywać” się w nastrój, ale i w szczegóły tych zdjęć. Bohaterów drugich i trzecich planów. Muśnięcie tekturowej podstawki do piwa. Plaster na palcu wskazującym. Błysk zapalniczki. Tatuaż na przedramieniu. Odwrócone napisy na plakacie i piwnej etykiecie przyklejonej do lustra. Nade wszystko zwrócić uwagę na światło. Ostre, bezlitosne dla portretu, który chciałoby estetyzować. Ostre, ale jakby milknące. Pochłaniane przez mrok i półmrok. Albowiem w świecie globalnym, który wyobrażaliśmy sobie nieco inaczej, miejsca dla takich zjawisk (muzycznych i wspólnotowych) jest coraz mniej.
Radosław Kobierski
Lipiec 2016
"Fado", fot. A. Ławrywianiec
"Fado", fot. A. Ławrywianiec
"Debiut", fot. A. Ławrywianiec