Stacja: Muzyka
W ostatnim czasie rozpoczął się długofalowy, dalekobieżny projekt IKKMO. Mam na myśli Muzykodrom. Pisze się o nim i mówi jak o nowym miejscu na mapie Katowic.
Od pewnego czasu (od momentu fuzji dwóch instytucji kultury) budynek przy pl Sejmu Śląskiego, „biały dom” jak mawiają katowiczanie, otrzymał drugie życie. Wcześniej działała tam dawna sala NOSPRu, Korez, galeria PUSTA, Strefa Centralna. Niemniej cieszy, że zaczyna działać strefa mniej oficjalna. Kameralna. Dwa nowe projekty: „Wczytani w Kościuszki” i Muzykodrom łączy postać Asi Miny Bronisławskiej.
Sala 411 to duża, odnowiona i przyjazna przestrzeń. Sporo okien i światła. Za oknami jest rozjeżdżone i głośne miasto. Słychać serię klaksonów z ulicy Powstańców. Potem dzwony z katedry. Pastelowe barwy: Szarość i seledyn. Sufit w matowej czerni. Słup konstrukcyjny przeznaczony do działań plastycznych. Specjalnie zaprojektowane ażurowe skrzynie na maty, które służą jednocześnie jako krzesła. Podobno remont nadal trwa, ale wcale tego nie widać. Wystrój minimalistyczny, wręcz ascetyczny, bo przecież chodzi tu o dźwięk. O wydobycie jak najlepszej akustyki.
Projekt zaczął się równo miesiąc temu koncertem Efter / Sóley & Asikids. To kontynuacja pomysłu wcześniejszego, wymyślonego przez duńską grupę Efterklang i angażującego do muzycznej współpracy uczniów szkół muzycznych. Na pierwszym warsztacie w Muzykodromie proporcje są odwrócone. Większość dzieci prawdopodobnie odbywa pierwszą pozaszkolną lekcję muzyki. A właściwie lekcję dźwięku. Plan jest taki – mówi Asi Mina, tuż po tym, kiedy siada na podłodze obok wypełnionej czymś po brzegi torby z portretem Fridy Kahlo – że w przyszłości będą wspólnie muzykować. Ona i oni. Mistrzyni, która wprowadzi ich w świat rytmu i uczniowie, którzy się dadzą tam zaprowadzić. Na razie pasażerowie Muzykodromu są wystraszeni, trochę wycofani i niepewni. Zostali już zapisani, otrzymali plakietki z imionami i prawdziwe legitymacje warsztatowiczów, ale jeszcze nie wiedzą, czego się spodziewać. Jeszcze potrzebna jest niektórym obecność rodziców. Kontakt wzrokowy.
Powiedzmy sobie jednak szczerze, że nikt tak łatwo i tak szybko nie traci kontroli jak dziecko. Kiedy Asi Mina rozpoczyna suitę na książeczki dźwiękowe dla niemowląt, a potem wyjmuje z torby z portretem Fridy Kahlo instrumenty z Kambodży, Filipin, Afryki, Miami, te wszystkie karimby, kołatki, tary, tamburyna, gwizdki, dzwonki chromatyczne, pozostałości po własnych dzieciach - niepewność usypia, chaos zaczyna wzrastać. Kiedy opowiada o dżembie, kongu, o czymś co wygląda jak sito z grochem, a jest bębnem morskim, i o czymś co wygląda jak uwięziona żółta klepsydra, a jest bębnem gadającym, który zamienia się w bęben pytający, w zasadzie można powiedzieć, że wszystkie te dziecięce serca są już zdobyte. „Byłem na sztuce w teatrze i tam było takie coś” – twierdzi Tolek. „A, to jest z innego kraju” – odpowiada Bruno. „Czy dżemba też będzie pytać”?
Chciałbym wam opowiedzieć, jak skomplikowaną historię można stworzyć tylko za pomocą głosu i ocean drum, ale obawiam się, że słowa nie są w stanie tego powtórzyć. Chciałbym też dodać, że osoby, które po raz pierwszy w życiu mają do czynienia z improwizacją i własnym dyrygentem, potrafią wykreować zupełnie nieoczekiwaną i fantastyczną, rytmiczną kompozycję. Możecie nie uwierzyć. Albo możecie przyjść z własnymi pociechami i przekonać się. Być może nawet sami poczujecie się jak dzieci.
Radosław Kobierski
Lipiec 2017