5 Katowice JazzArt Festival 2016
W kultowej, zmartwychwstałej Hipnozie było ciasno. To rzadki widok na koncertach otwarcia. Gwoli ścisłości, nie był to pierwszy występ festiwalu; miesiąc wcześniej w ramach before grał namaszczony przez nieomylnego Zorne’a Hypercolor. Też trio. Same wielkie nazwiska plus syn Ligetiego na bębnach. Co robi syn Ligetiego przy perkusji? Dobre pytanie.
Gdybym nie wiedział, gdyby mnie wprowadzono do Hipnozy z zawiązanymi oczami, powiedziałbym, że gra „ktoś z Tzadika”. Taki klimat. Wyczuwalny od pierwszych taktów. Ale wybrzmiewa również Zappa i Fred Frith. Zwłaszcza Frith. Może nie wybrzmiewa, ale to podobna roślinność. Gatunek. Sprawia to oczywiście wychodząca przed szereg gitara Eyala Maoza. Najbardziej żydowska z całego asortymentu. Cały materiał z płyty nazywającej się dokładnie tak jak formacja, odsłuchuję jeszcze nie raz na bandcampie.
I nie mam dość.
Ważne jest również to, że usunęli stoliki, The Thing zagrało w prawdziwej, surowej klubowej przestrzeni. Tak jak powinno być. Pewnie ktoś się przejął tym, że może być nieprzewidywalnie. A może, że po prostu nie przystoi słuchać tych szaleńców inaczej niż na stojąco.
Skandynawskie trio jest w trakcie kolejnego tournée z najnowszym albumem Shake. Chyba najlepszy album w historii grupy. Może nie przynosi tak spektakularnej satysfakcji jak materiał nagrany z Neneh Cherry, ale jest czego słuchać. Minimalistyczna czarna okładka, tytuł krążka w kształcie żółtego neonu. W środku ogień.
Dzisiaj, kiedy piszę ten tekst, grają w Jenie, potem w Bielefeld, Berlinie i Salzburgu. Dzień za dniem. Nie wiem, jak to wytrzymują mięśnie Paala Nielsena i pęcherzyki płucne Gustaffsona. Jeśli wszędzie dają z siebie tyle, ile w Hipnozie, a nie ma powodu, żeby myśleć, że jest inaczej, to ci ludzie są cyborgami. Mokry trykot i spocone czoła Nielsena i Flatena i Gustafsson nieustająco rozciągająco mięśnie twarzy to po prostu ściema. Faceci są zaloadowani historią rocka, punka, noisu, grunge’u i czego tam jeszcze, coverują rzadko, żeby nie wpaść (Shake zawiera tylko dwa covery: hardrockowy „The Nail Will Burn” i Siggil”), ale tak naprawdę nie odczuwają bólu i zmęczenia, w ich żyłach płynie czysty syntetyk. Tak więc po 50 minutach kompletnego maratonu wcale nie dziwą mnie bisy. Stać ich na to. Pierwszy z nich doprowadza publiczność w trans, drugi w coś na kształt medytacji – jest jak mantra na granicy słyszalności.
Ciężko jest mi zebrać myśli. Tym bardziej, że obok mnie stoi (a czasem siedzi w zarezerwowanym fotelu) sam Andrey Henikn – facet, który potrafi zanalizować cały koncert wypełniając pół swojego notesu drobnym pismem. Z daleka wygląda to dość czytelnie, ale może to są czytelne hieroglify? Ja nie mam jeszcze nic na The Thing, on kończy właśnie artykuł. Żaden gość zaczynający pisać o jazzie, nie powinien przebywać obok Andreya Henkina.
Zaczynają długim utworem, czy może kompilacją dwóch utworów. Nie wygląda to na najdłuższy na krążku „Aim”, bo ten, o ile dobrze kojarzę, zaczyna się od saksofonu basowego, potem pojawia się temat główny, który ciągle podtrzymuje Flaten, a Gustaffson krąży wokół. Tymczasem po raz pierwszy a zarazem ostatni (i to na krótko) słychać tu saksofon altowy i od razu mamy jazgot. Oszałamiające tempo. Trzy równolegle prowadzone narracje – struktura, którą odnajdziemy zresztą we wszystkich późniejszych wykonaniach tego wieczoru: „Till Jord Skal Du Bill, „Fra Jord Er Du Kommet”, wspomnianych już coverach Loopów i Colina Berga, czy kawałku, którego nie potrafię zlokalizować, wiem tyle, że grany był wespół z legendą japońskiego jazzu Akira Sakatą, maybe the shortes saxophone player in a world, but probably the gratest, jak twierdzi Mats. Dwa elementy narzucają mi się z oczywistością. Riff jako wyjście do snucia energicznej improwizacji i stale utrzymany balans między noisem, cała tą grą bez trzymanki i po bandzie a rytmicznym uporządkowaniem – słychać to szczególnie w długich repetycjach, wariacjach wokół tematów.
Drugi dzień przyniósł dwa wydarzenia muzyczne skrajnie odmienne. Jakby przesiąść się z pendolino do kolejki wąskotorowej. Wiem, że to banalne porównanie, i nie dość precyzyjne – ale taka jest pierwsza myśl. Wszystko zwalnia, zaczynam widzieć kontury, rozróżniać fakturę i koloryt. Nie chodzi tylko o tempo. Rzecz sprowadza się również do stylu, inspiracji i metody celebrowania dźwięku. W ten sposób słucha się RGG i Raphaela Rogińskiego. Jeśli mowa o ich ostatnich realizacjach: Aurze wydanej w 2015 roku nakładem OKH i nominowanej do Paszportów Polityki Raphael Rogiński plays John Coltrane and Langstone Hughes African mystic music. RGG gra jazz „nobliwy”, elitarny w ekskluzywnej przestrzeni, na scenie kameralnej NOSPRu. Nobliwość nie oznacza tu nic złego. Szczerze mówiąc – to nie moja bajka, ale potrafię w tego rodzaju muzyce zasmakować. To jak oglądanie dźwięku pod lupą. Wszyscy mamy czas (muzycy nam go dają), żeby przyjrzeć się jego brzmieniu. I wybrzmiewaniu. Nie ma w Aurze i aranżacjach nic zbędnego. Muzycy świetnie się ze sobą komunikują i są świetnie przygotowani. Zero anarchii. Wszystko jest dopracowane do najmniejszego szczegółu. Ojdana ma niezwykle czuły stosunek do fortepianu. Garbowski, chciałoby się powiedzieć, wiernie mu towarzyszy, najtrudniejszą robotę ma w sumie Gradziuk, bo musi temperament i cały arsenał akustyczny trzymać w ryzach, grać oszczędnie. Często na krawędziach bębnów. Jego perkusja jest „matowa”, „głucha”. Słyszę czasem akordy chopinowskie, gdzieś mi pobrzmiewa Bartok (ten z „Mikrokosmosu”). Jeśli „dzikością” nazwiemy unikanie przewidywalnych harmonii i wyraźnie zaznaczonych tematów, to „Aurę” możemy nazwać „dziką” (przynajmniej w kontekście wcześniejszych realizacji RGG). Nie ma zgody, że jest to materiał nieliryczny.
I teraz wyobraźmy sobie taką scenerię. Pomieszczenie max 40 nieogrzewanych metrów kwadratowych, zapach wciąż lejącego się obok czeskiego lagera, półmrok, wytarte linoleum na „scenie”. Jeden piec, dwie przetwornice, gitara którą pamiętam z dawnych czasów (Raphael interpretował kiedyś na niej Bacha), krzesło na trójnogu. Głos wołającego na pustyni. W każdym razie ten rejon. Afryka.
Nie byłbym sobą, gdybym nie zaczął od Langstona Hughesa i jego dwóch wierszy, które na płycie Rogińskiego bluesowo aranżuje głos Natalii Przybysz. „Walkers with a Dawn” i „The Negro speaks of Rivers”. Wokalistki, która właśnie z Rogińskim wydała album Shy Albatross, w Drzwiach Zwanych Koniem nie ma, to jest w końcu koncert solowy Raphaela. Jest tu sam. On, jego odwieczna gitara – teraz w 8/10 spreparowana i Coltrane, niedosłowny, odległy, będący zaledwie inspiracją do podróży po Czarnym Lądzie (Grand Central, Loonie’s Lament czy Seraphic Light). A więc Hughes. „Idący o świcie, nad ranem/, idący w słońcu, rano,/ Nie obawiamy się nocy/ ani ponurych dni/ ani ciemności/ my, idący w słońcu, nad ranem”. Jeszcze ciekawszy jest drugi tekst, w jakimś sensie przywołujący lirykę Jima Morrisona (The End, Yes, the River knows), ale i w oczywisty sposób Heart of Darkness Conrada, zaczynający się od: „Poznałem rzeki:/ Poznałem rzeki stare jak świat, starsze niż/przepływ krwi w ludzkich żyłach”[…] W istocie jest to podróż (powrót) nie tyle do Afryki, co w głąb ludzkiego wewnętrznego nurtu. Takie są również początki jazzu.
Być może nie jest przesadą, że wszyscy w jakimś sensie ten głos nosimy w sobie, bezbłędnie go odczytujemy (to coś w rodzaju nieusuwalnego śladu, krzyku zapisanego w genach). Jeśli nie, to jak odczytać to maksymalnie zagęszczone stężenie uwagi w czterdziestu nieogrzewanych metrach kwadratowych, nawet skupienie trzech facetów, którzy nagle odstawiają browary, i mimo wcześniejszych deklaracji, że „nie znoszą wschodu w jazzie”, zamieniają się w słuch? Oczywiście, może chodzić o technikę Rogińskiego. Fingerpikcsy, slide’y, pracę lewej ręki, strój gitary odległy od tego, do czego przywykliśmy spodziewać się po gitarze, przywodzący na myśl raczej orientalną korę (ngoni?), zapętlanie fraz, przełamywanie melancholijnej, medytacyjnej frazy krótkimi sprzężeniami, nade wszystko oszczędność w operowaniu środkami, momentami po prostu asceza. Nie bardzo próbuję czy mam ochotę na komparatystykę, ile Coltrane’a zostało w interpretacji Rogińskiego, te dźwięki po prostu łączą się z jakimiś obrazami, albo inaczej – generują obrazy, są niczym oculus, tyle że świat, w który się wchodzi nie ma nic spektakularnego do zaoferowania. W sensie jaki pojęciu oferty nadaje współczesność. Widzę raczej ostatnie miasto, ludzi, którzy oparli się pustyni. Kto chce dostrzec w tym metaforę postmodernizmu, totalnej unifikacji – proszę bardzo. Ja myślę o pustyni w sensie dosłownym. A także o literaturze. Nie tylko o Langstonie Hughesie (pojawi się również dwa dni później na Graphicology Philipa Paqueta i Brussels Jazz Orchestra), ale i o Kawafisie. Bowlesie. I oczywiście Durrellu.
Radosław Kobierski
Maj 2016
The Thing, fot. R. Kaźmierczak
RGG, fot. R. Kaźmierczak
Raphael Rogiński, fot. R. Kaźmierczak