Ciało społeczne, ciało prywatne
Domem Peregrinusa XXI wieku jest witryna sklepowa – piszą twórcy Teatru Kto, a zarazem architekci ulicznego spektaklu, chociaż równie dobrze moglibyśmy go nazwać insenizacją opensourcową, bo przecież to historia jednego dnia z życia korporacji. Ideę wywodzą od eliotowego rozpoznania subgatunku „człowieka wydrążonego”, ale pasuje tu również Musilowski „człowiek bez właściwości” czy epopeja Wachowskich z ich wersją zaprogramowanego realu. I rzeczywiście cała historia zaczyna się za szybą pop up store’a, w zgodzie z zasadą pełnej transparentności jaka obowiązuje w korpo, ale jest to również płaszczyzna symetrii, bo przecież po tej z pozoru bezpiecznej stronie, stronie publiczności, nie znajdują się Katarczycy, którzy pławią się w luksusie z automatu, tylko dlatego, że są Katarczykami, ale polscy średniacy żyłowani przez system, słowem prawdziwi bohaterowie spektaklu. I co, zadajmy to pytanie, widzą? Nadzieje, a być może epifanie towarzyszące pierwszym tygodniom w pracy, wiarę w indywidualny rozwój z naciskiem na „indywidualny”, życie na walizkach, które jest trendy i cool, bo świat trzeba poznać, nawet jeśli świat to tylko hotele i sale konferencyjne. Widzą też pierwszy rysy i pęknięcia na monolicie. Unifikacja, dress cody, ścisła hierarchia, kolektyw ssąco-tłoczący, zaniechania i represje, technotrans, który kończy się upadlającym moralniakiem, postępujące zmęczenie. Życie na walizkach w nieuchronny sposób zmienia się na życie w walizce, które dezaktywuje i uruchamia prestigitator, mistrz, szef działu, pierwsza osoba po Bogu z potrójną średnią krajową na tydzień. Cała ta podróż ulicznego teatru po Galerze Katowickiej przypomina zresztą stacje Via Dolorosa. Tak wygląda współczesny Chrystus w drodze na Golgotę. Jest wydrylowany, uspawany, niezdolny już do życia, a kiedy zdejmuje korporacyjną maskę i odkleja mokrą koszulę od ciała, wydaje się, że zdejmuje ją razem ze skórą, mięśniami, splotami nerwowymi, że ta koszula to jest jego kościec, że zaraz tu się rozpadnie na cząstki elementarne.
Peregrinus nie tylko więc podejmuje kwestie socjo i psychologiczne, ale jest również przypowieścią o ciele, które wchodzi w interakcje z innymi ciałami, staje się „ciałem społecznym”, zależnym, zdeprawowanym i zdeprywatyzowanym. Można powiedzieć, że po pierwszych dwóch dniach festiwalu A PART, krystalizuje się idea, dość spójna i nadrzędna – choć nienowa – owa delikatna, subtelna oscylacja między tym co prywatne i publiczne, między ciałem a społeczeństwem, między pragnieniem autentyczności i wolności a represją – zawsze przyświecała Marcinowi Herichowi, twórcy festiwalowego projektu.
„Przepaść głębi”, spektakl rozpoczynający festiwal, w jakimś sensie wpisuje się w serię monodramów. To jakby równoległa do pełnoobsadowych projektów aktywność Marcina Hericha i Moniki Wachowicz (Przejrzystość pustki, Szkice o Ofelii), ale i strukturę monodramu przekracza, czy też – rozsadza dzięki użyciu formy wielogłosu. Dwa projektory wyświetlają na czarnym ekranie sceny porodów, to materiały amatorskie i instruktażowe, porażające swoim weryzmem i naturalizmem. Trzecim projektorem jest aktorka, która – dla kontrastu minimalistycznie – artykułuje jakieś pojedyncze słowa, pojedyncze krzyki, w większości – nieme, wciela się w role kobiet, ucieleśnia ich nadzieje i rozczarowania, ale również wypowiada przez to własną kobiecość i fizyczność. Nie tylko projektuje, ale i sama staje się ekranem – jak wtedy, gdy ustawia się na linii projekcji, przyjmuje na siebie obraz, pochłania go a jednocześnie sama, fizyczna i nietransparentna, rzuca cień na materiał wideo. Gdybyśmy chcieli w jakiś sposób uruchomić szkice Bellmera, oddać to sekretne wewnętrzne życie, rozczłonkowane i mnożące się, to lepiej tego nie udałoby się zrobić. To jest moment kulminacji spektaklu. Coś co przekracza jego społeczne i kulturowe odwołania (do tabu, mitu, do niedawnej, głośnej ale już zdyskredytowanej akcji „Spieszmy się rodzić dzieci”, „Nie zdążyłam zostać mamą” – Herich ma genialne wyczucie czasu), coś bardzo somatycznego i mrocznego. Siła Przepaści tkwi właśnie w tej jednej genialnej intuicji (wyobraźni) wizualnej.
Na tym tle krótka inscenizacja Teatru Amareya w Korezie wypada dość blado. To wszystko już było, powtarzałem sobie. Lepiej rozegrane choreograficznie i wizualnie. Z całego projektu zapamiętałem tylko smugi potu, które zostawiło na scenie ciało Katarzyny Pastuszak i jej zmieszanie, kiedy nie zdążyła się ubrać przed włączeniem świateł – nagle znalazła się poza konwencją, poza niewinnością, którą owa konwencja ma gwarantować; zaiste, była to scena na wskroś biblijna.
Animula Grabowieckiej – Szekspir zredukowany do kilku kluczowych scen z miłością, zdradą, czułością i przemocą w tle (zaznaczam, że nie mam nic przeciwko redukcjom, byle wnosiły jakąś nową jakość, reinterpretowały tekst, obraz, który tekst generuje) również mnie rozczarował. Patos, schemat, dosłowność, obsadowa pomyłka (Izabela Zerwiłebska w roli Otella to jest pomyłka) – oto grzechy główne spektaklu. Naprawdę, po inscenizacjach Klaty, Jarzyny czy Warlikowskiego, nawet „kameralnego”, zredukowanego Szekspira powinno robić się inaczej.
Radosław Kobierski
Czerwiec 2015