Na krawędzi wulkanu
Niezaprzeczalny urok długotrwających festiwali, prócz sprawy oczywistej jaką jest przeżywanie muzyki i doświadczanie różnych dziwnych stanów, których na co dzień się nie doświadcza, jest taki, że zmienia rytm dnia. Wprowadza do niego pewien atrakcyjny rytuał. Zazwyczaj włącza mi się coś takiego w trzecim dniu OFF-a (albo Taurona), czyli w zasadzie wtedy, kiedy wszystko się już kończy, ale w grafiku IKKMO znajdują się przecież wydarzenia bardziej rozciągnięte w czasie - Ars Independent, A Part czy właśnie Katowice JazzArt Festival. Dni mają swój cel, są jakieś punkty trwałe na horyzoncie, jest reżim, jest element wędrówki, nocnej włóczęgi po mieście. Chaos, niesparcelowana rzeczywistość, a z drugiej strony ścisły porządek i hierarchia. Lubię ten stan, tę cykliczność, dyscyplinę, której sam nie potrafię sobie narzucić. Teraz piszę, za jakiś czas zrobię odsłuch Joe Lovano Village, a potem będę już tylko czekał do wieczornego koncertu w NOSPR, który po raz pierwszy gości festiwal w swoich nowych murach.
Weekendowe występy w Hipnozie różniło od siebie między innymi to, że jedna ekipa przyznawała się do związków z Johnem Zornem, druga nie, przy czym bardziej zorne’owsko zabrzmiała oczywiście ta ostatnia. Na tym spostrzeżeniu można byłoby zbudować niezły koncept, gdyby tylko opierał się na rzetelnych przesłankach. To znaczy: nie jest nieprawdziwe, że Troyka nie zabrzmiała zorne’owsko, choć gwoli ścisłości słyszałem w ich repertuarze również Zappę i Freda Fritha (o tych wzajemnych relacjach pisał zresztą The Guardian w ubiegłym roku). Było więc sporo eksperymentalnego jazzu, rocka, bluesa i bardzo dyskretnej elektroniki – słuchałem tego z wdzięcznością i sentymentem – bo jeśli chodzi o naukę muzycznej awangardy, to zaczęła się ona u mnie dosyć późno, ale właśnie od Freda Fritha i Johna Zorne’a. Nawiasem mówiąc podczas researchu natrafiłem na informację o progresywnorockowym trio z Kanady z lat 60. i 70. o tej samej nazwie, i tak się zastanawiam czy ta jazzowa ekipa z Wysp Brytyjskich jest kontynuacją kanadyjskiej Troyki? A może wyrazem hołdu złożonego kultowej, progresywnej i psychodelicznej formacji? Nigdy wszakże nie spotkałem się z praktyką „przejmowania nazw” bandów, zdarzały się reaktywacje, powroty na scenę w nowym składzie, ale zawsze istniało jakieś połączenie między starym a nowym, jakiś powód reaktywacji – wokalista, który przyszedł detox, perkusista, który uwierzył w Boga (albo przynajmniej pałeczki perkusisty w charakterze relikwii).
Natomiast przyznawanie się Blumenkratza do związków z Zornem jest oczywistością, ponieważ Blumenkranz po prostu realizuje projekt twórcy Tzadika – kto wie, czy nie największy w ogóle w historii muzyki projekt muzyczny, zakrojony na rytualną liczbę 613 utworów (613 przykazań Tory). Masada Book Two i Psychomagia (wg Jodorowskiego), którą zrealizował kwartet Shanira Ezry Blumenkranza i Abraxas (notabene istnieje również neoprogresywny odpowiednik, tym razem na polskiej scenie muzycznej), to zaledwie ułamek wielkiej muzycznej teologii Zorne’a. Muzyka jeszcze bardziej radykalna niż utwory z Azazela, Asmodeusa czy Balana (w wykonaniu Cracow Klezmer Band). Tak mi się przynajmniej wydaje. Radykalna, energetyczna, żywa, głośna, fluktuująca. Rytualny żydowski rock (i punk) XXI wieku, jak twierdzi lider – człowiek z sefardyjską przeszłością, ale ukształtowany przez Amerykę, i trudno się z tym nie zgodzić. Jego gimri (w charakterze basu) kiedyś uzdrawiała Algierczyków, teraz również generuje transowy rytm, co prawda z nieporównywalnie większym BMP – ale tego domaga się też dzisiejszy odbiorca muzyki rockowej.
I proszę sobie wyobrazić skalę kontrastu, kiedy dzień później w sali kameralnej NOSPR występuje Maria Joao, portugalska wokalistka, która z głosem i mimiką potrafi zrobić dosłownie wszystko. Proszę sobie wyobrazić Bjork i Bittovą w jednym głosie, a w warstwie wizualnej – kolaż wczesnego Bellmera, portretów Fridy Kahlo, japońskiej mangi i anime. Bo rzeczywiście Joao rozgrywa na scenie choreograficzny spektakl, coś pomiędzy teatrem lalek (sceniczny kostium i wizaż, automatyzm, jakaś zagrana nieporadność i niewinność) a współczesnym przeglądem tańca – czy może właściwiej należałoby powiedzieć – ról tanecznych, bo każdy taki sceniczny gest jest oczywiście ironiczny. W repertuarze zresztą ironię też widać, zwłaszcza w coverach (np. cover Britney Spears). Dawno też nie widziałem artysty, który posiadałby taką umiejętność dialogizowania. Z publicznością, własnym zespołem, ale też z sobą samym, z kulturą. Joao jest mistrzynią scenicznego dialogu. Opanowała go do perfekcji.
No i cóż, zawędrowałem również na Piastowską 1 na emisję „A Great Day in Harlem” Jeana Bacha. Wspiąłem się na czwarte, czy może nawet piąte piętro, na krawędź wygaszonego wulkanu. A potem znalazłem się w kraterze wygaszonego wulkanu. I pomyślałem, że nie można było znaleźć lepszego miejsca dla filmu o pięćdziesięciu siedmiu jazzmanach, z których tylko dwóch nie stało się jeszcze cieniem.
Radosław Kobierski
Czerwiec 2015
Blumenkranz's Abraxas plays Masada Book Two, fot. R. Kaźmierczak
Maria Joao, fot. R. Kaźmierczak