Długi koniec (Finał Katowice JazzArt Festivalu)

Długi koniec (Finał Katowice JazzArt Festivalu)

"Oto jak Kronos pożera swoją widownię"

„Oto jak Kronos pożera swoją widownię” – usłyszałem po swojej prawej stronie”. „Żenada”. I „jak pan śmie!?” – głos na wprost, rząd niżej – jakiś facet jest wściekły, że ktoś śmiał przerwać mu owację na stojąco.

Ale to jeszcze nie był koniec. Wcale nie był to koniec festiwalu spektakularny niczym dzień zamknięcia olimpiady w Soczi. Był taki, jaki być powinien – bez fajerwerków, kameralny, dla najbliższej rodziny – by tak rzec. Trio Bena Goldberga zagrało. Choć dalibóg, skład zespołu taki, że równie dobrze mogłoby się nazywać Greg Cohen albo Wollesen Trio. No i wszyscy w jakimś sensie łączą się tu nieuchronnie z postacią „guru sceny nowojorskiej” i założyciela „Tzadika”. Perkusista nie jeden wieczór przebębnił z Johnem Zornem, Greg Cohen to 1/4 sukcesu Isaachar, i wielkiego, bo dziesięciopłytowego projektu „Masada”. Cała trójka oczywiście żydowska, chociaż nieortodoksyjna, bo grali, proszę zauważyć, w piątek. Dzień później byłby to znakomity hawdalowy wieczór, a tak mamy trzech meszugene, co to porywają się na szabasowy wieczór. Tyle że porywają się nań kapitalnie. Finezyjnie – tego przymiotnika jeszcze w moich relacjach nie użyłem. Właśnie – finezyjne i z lekkością. Może nie jest to espresso, bardziej mi ten jazz przypomina latte, ale i tak jest dobrze. 

Finisz był jednak znacznie dłuższy niż koncert Goldberga i Kronosów. Właściwie to już dzień wcześniej w Rialcie poczułem, że coś nieodwołalnie dobiega kresu, chociaż Dave Douglas i Uri Caine robili wszystko, bym uwierzył, że czas ma naturę kolistą. To, co było (i się skończyło), powraca w nowej aranżacji, w nowym muzycznym rozdaniu. Odgrywają tu na scenie Amerykę przed zaistnieniem Ameryki, jazz przed pojawieniem się jazzu – piękna zaprawdę historia, intymna i skromna – nie tylko zważywszy na instrumentarium (trąbka i fortepian), ale i styl tego muzycznego dialogu. Bo, proszę zauważyć, dialogizuje tu nie tylko kultura amerykańska (która zrywa z przypisaną jej przez historię ekspansją) z kulturą przedamerykańską, konwersują tu również muzycy, który pozostają ze sobą przyjaźni od trzydziestu lat. I, jeśli wierzyć ich własnym zapewnieniom, grają ze sobą na jednej scenie pierwszy raz. W sensie symbolicznym rzecz jasna. „Present Joys” już bowiem nagrał mistrzowski duet w Studio The Loove na Brooklynie pod koniec ubiegłego roku.

Pora jeszcze wrócić na sam koniec do projektu Uniko, czyli koncertu kwartetu Kronos Quartet z Kimmo Pohjonenem i Samuli Kosminenem w Centrum Kultury Katowice. Moje uczucia? Mocno ambiwalentne. Do wykonania kompozycji nie mam żadnych zastrzeżeń, natomiast sam program mnie nie przekonał. Kronos Quartet jest dla mnie zjawiskiem wyjątkowym. Powiem tyle, że amerykańscy instrumentaliści zrobili tyle dla mojego rozumienia muzyki awangardowej, ile Jerzy Nowosielski dla mojego otwarcia na surrealizm i abstrakcję geometryczną. W sumie rzecz nie do wyceny. Oczywiście nie oczekiwałem żadnych arcydzieł na miarę prawykonań Góreckiego, Arvo Parta, Johna Adamsa czy Terry Rileya. Ale też nie tego, co usłyszałem (i zobaczyłem). W istocie koncert bardziej przypominał mi przegląd muzyki filmowej (od Aronofsky’ego począwszy po Rona Fricke i ostatnią, kompletną porażkę Terrence’a Mallicka), niż awangardowy projekt muzyczny. Przewidywalność, łatwość, patos – oto grzechy główne programu Uniko. Melanż akustyki z elektroniką – główna pomyłka Kronosów. „Oto jak Kronos pożera swoją widownię”. Wygląda na to, że facet obok mnie tym jednym paradoksem bezprzykładnie trafił w dziesiątkę.

 

Radosław Kobierski


Powrót