Dwa stany skupienia (Katowice JazzArt Festival. Dzień trzeci)

Dwa stany skupienia (Katowice JazzArt Festival. Dzień trzeci)

Wracam po wieczornych koncertach do domu, siadam od razu do pisania, na gorąco, choć zimny wieczór.

Wracam po wieczornych koncertach do domu, siadam od razu do pisania, na gorąco, choć zimny wieczór. Dwa wydarzenia muzyczne w ciągu dnia – oto autopsyjnie doświadczony kompromis (trzy występy – jak w dniu otwarcia JazzArtu – stanowczo nie do zasymilowania. Jeden – przypadek Viniciusa Cantuarii – zawsze pozostawi niedosyt). Więc dwa: Dominik Wania Trio w Rialcie, przerwa i Total Saints – pierwszy i ostatni koncert tego festiwalu na scenie Gugalandra.

Niby, można rzec, idea jazzowej improwizacji łączy te dwa wydarzenia, ale poza tym wszystko dzieli. Dominik Wania, tegoroczny laureat Fryderyka i Gwarancji Kultury za „Ravela”, wypadł jakoś zbyt grzecznie przy yassowo-noisowo-eksperymentalnej propozycji Total Saints. Może to wina porównania właśnie? Miała być ta nieustanna transgresja między tym, co mainstreamowe a tym, co awangardowe, a pozostał tylko mainstream. Momentami ostrzejszy, to prawda, chwilami bardziej odjechany – jak w inicjującym „Noctuelles” (kosztem, niestety, kontrabasu Maxa Muchy, który dzięki dźwiękowcom przypominał raczej trzepanie dywanu z nieodległego podwórka w odległym peerelu). Nie byłem (i nie jestem) na nie. Na jazzowych inspiracjach muzyką klasyczną w zasadzie nigdy się nie zawiodłem. Ani na „Chopinie” Jacquesa Loussiere’a i Leszka Możdżera, ani „Mahlerze” Uri Caine’a, nie mówiąc już o „Mozarcie” Benny Godmana (tego to już pamiętam jak przez mgłę). Trio Dominika Wani nie zawiodło mnie. Ale też nie zwiodło. To solidny muzyczny materiał, ale właśnie – jakby zbyt jednolity (niczym powierzchnia marmuru albo stop metalu). Czułem się trochę jak ów bohater słynnego wiersza Szymborskiej; „Pukam do drzwi kamienia./ - To ja, wpuść mnie./ Chcę wejść do twego wnętrza,/ rozejrzeć się dookoła, / nabrać ciebie jak tchu”. Może należało wcześniej przeprosić się ze źródłem, z „Miroirs” Ravela – tak jak wypada jednak przeczytać Odyseję zanim sięgnie się po Joyce’a? Może jeden festiwalowy raz to za mało, może materia zbyt skomplikowana, zbyt zniuansowana, a wrażliwość jednak trochę stępiona. Nie wiem. „Technicznie”, teoretycznie jestem wtórnym analfabetą (do muzycznych szkół chodziłem), emocje są, jakie są – czyli zawsze prawdziwe.

Total Saints jednak pozytywnie zaskoczyły. Jednak – bo nie spodziewałem się pozytywnych niespodzianek po śląskim oktecie odchudzonym do kwintetu, czyli „w stanie płynnym”. Zrozumiałem również, dlaczego wybrano akurat scenę Gugalandra – w porównaniu do nobliwego Rialta i mainstreamowej już Hipnozy – Guga to prawdziwie „off-owy dziki teren”. Ciemno, prawie noc, scena też w mroku, leją piwo, ćmią szlugi, siedzą jak chcą, a grają jak i na czym popadnie – na stroikach, klapach klarnetów, preparowanym szpinecie(?). Każdy sobie dźwięki skrobie. Trochę przypominają (w mikroskali) London Grammar, momentami niektóre partie z soundtracku do „Róży”, trochę adaptacje Zorne’owskie z „Sanatorium Under the Sign of the Hourglass”, ale pasują równie dobrze do „Przemiany” Franza Kafki. Jest dobrze, tylko skandalicznie za krótko. Niecałe pół godziny. Drugie pół gdzieś odpłynęło, drugiego pół zabrakło mi do spełnienia.

 

Radosław Kobierski

 


Powrót