Bysuch z Rajchu i Rajzyntasza (Notatki na marginesie lektury jednoaktówek po śląsku)
Nie ma to jak po śląsku czytać, słuchać, a nawet „godać” po śląsku u Kaszubów. Też swój język, czy jak inni chcą – swój dialekt - mają, a przy tym i dystans znaczący, bite 450 kilometrów od Oberschlessien robi swoje. Szlagrów wysłuchałem na tanecznicy gminnej ku swojemu niedowierzaniu, dziesięć jednoaktówek na ziemi kaszubskiej przeczytałem, kolejne jedenaście już na Śląsku. Iskra wyszła z „Gazety Wyborczej”, a ściślej – z pomysłu i rozmów jakie przeprowadził Ingmar Villqist z ówczesnym redaktorem „Gazety”, Waldemarem Szymczykiem. Pomysł chwycił, autorzy się znaleźli w anonimowej konurbacji. I rozpisali. I oto leżą przede mną dwie rozwrzeszczane książki. Takie są losy „Bysuchu” i koleje recydywy, która jeszcze nie stała się tradycją – „Rajzyntaszy” czyli dwu publikacji jednoaktówek po śląsku.
Odżyło, że tak powiem, to co kiedyś, po długiej, terminalnej chorobie umarło, fantom wstał na chwiejnych nogach, pół człowiek pół zwierz, jak u Herzoga. Mirosław Neinert, szef katowickiego Korezu, ujął tę rzecz w przedmowie do publikacji „Bysuchu” bardziej lirycznie: „Oto język dzieciństwa, język z placu, spod klopsztangi, wchodzi do teatru i brzmi mocno, i brzmi prawdziwie”.
Nie wiem, co z państwem te teksty zrobiły, jakie wyrządziły szkody, lub przeciwnie - jakim lekarstwem się okazały. I na co? Sentyment znaczy się wzbudziły jakowyś i niejeden, czy może odgrzały stare resentymenty?
Dla mnie Śląsk to był rodzaj choroby rozwojowej, jak różyczka, odra, ospa wietrzna, trzeba go było wyleżeć, ewentualnie pogodzić się z tym, że na zawsze zostawił jakieś ślady, blizny, zadrapania, a nawet w niektórych przypadkach groził możliwością nawrotu. Zwracam Państwu uwagę na osobisty, intymny wymiar powyższego wyznania. W żaden sposób nie pretenduje on do bycia sądem obiektywnym. Każdy ma takie doświadczenia, jakie ma, ewentualnie takie, na jakie zasłużył.
Plac „Eckermanna” miał swoją moc, niezaprzeczalną, ulica wabiła, stadion, od którego wrzały szyby w oknach. Ale dom inteligencki, nawet jeśli z odzysku, z awansu społecznego, a może właśnie dlatego, że z awansu – miał moc dwukrotnie silniejszą. Plac „Eckermana” walił z armat, dom - z Grubej Berty. Historia inteligencji napływowej jest historią organicznie schizogenną. A nośnikiem tej schizofrenii jest oczywiście język. Język nigdy nie kojarzył mi się ze śląskim etosem pracy czy śląską religijnością, czyli tym wszystkim, o czym opowiada większość sztuk w „Bysuchu s Reichu”. Wprost przeciwnie – godka śląska zawsze dla mnie była „mową” marginesu, mową ofiar transformacji ustrojowej, odrzuconych, bezrobotnych, pijaków spod „Baldra” czy innego „Hadesu”, kiboli Ruchu, a potem dresiarzy. Nieodłącznie kojarzyła mi się z patriarchalną agresją, z organiczną zawziętością i zamknięciem na wszystko, co inne, w innym kolorycie wrażliwości, nie mówiąc już o kolorze skóry. Otóż właśnie śląskie jednoaktówki z „Bysuchu” próbują tchnąć ducha w „śląską godkę”, ożywiają ją również z wewnętrznie w niej istniejącą agresją, autorytatywnym osądem wszystkiego, co inne, śląską klasyczną podejrzliwością (kierowaną co ważne nawet wobec „swoich”), ale też rozpoznając to zagrożenie, dla przeciwwagi i jej usprawiedliwienia, powołują się na etos. Boga, pracę, honor, rodzinę. A właściwie szczątki etosu. Dlatego znakomita większość sztuk odbywa podróż w jakąś archaiczną zamierzchłość albo w baśniowość. Nic współczesnego sensu stricte nie może się tu wydarzyć. To znaczy współczesność próbuje tu zaistnieć i siebie opowiedzieć, ale siła resentymentu posiada masę czarnej dziury i wywołuje ruch orbitalny.
„Rajzyntasza” jednak jest w jakimś sensie przełomowa. Śląskie historie, nie dość, że opowiedziane z większym rozmachem, dynamiką, bez kompleksów, bez porównania dojrzalsze, próbują się również wyemancypować z dyżurnej tematyki. Poszerza się przestrzeń, komplikują losy bohaterów, pogłębiają się linie podziałów. Patriarchalny Śląsk okazuje się tu być iluzją, nieobecność lub bierność mężczyzn (praca na dole, działania wojenne, internowania, obsesje) zastępuje nadobecność i nadaktywność żon i matek. Wreszcie jednoaktówki z „Rajzyntaszy” niezbicie dowodzą, że „śląsko godka” powoli zaczyna reagować na współczesny język – może jeszcze nie jest „żywa”, ale na pewno już przebudzona. Po „Bysuchu” byłem sceptyczny, „Rajzyntysza” daje niepłonne nadzieje, że Śląsk – taki jakim go widzimy i doświadczamy teraz – da się opowiedzieć po śląsku bez zgrzytu.