W cieniu przekwitających matek (Międzynarodowy Festiwal Filmowy Ars Independent)
Śniło mi się dzisiaj, i nie był to koszmar, że główny konkurs wygrały „Płynące wieżowce” Tomasza Wasilewskiego. Za sny – wiadomo – nikt odpowiedzialności nie ponosi, a przynajmniej nie powinien. Chyba, że to sen polityczny i łamie wyborczą ciszę. Śnił mi się więc sukces debiutanta, który wszak już zdobył nagrodę główną w Karlovych Varach i nagrodę publiczności na festiwalu Era Nowe Horyzonty. Tylko teraz nie wiem, moje podświadome pragnienia zostały tu onirycznie zwizualizowane i nazwane czy też wobec snu powinienem zachować czujność, sen powinien być dla mnie ostrzeżeniem – zupełnie jak w Starym Testamencie – nie idźcie tą drogą?
Łatwo mógłbym ją porzucić dla jakiegoś skrótu albo raczej drogi nadkładającej drogi, poważnie okrężnej – w takim sensie, że sam musiałbym sobie zacząć udowadniać, że są filmy lepsze od „Płynących wieżowców”, a tak nie jest. I to jest, muszę zaznaczyć, sytuacja dla mnie ze wszechmiar nowa, niecodzienna, wyjątkowa. Wszak i Tadeusz Sobolewski zauważył ewidentną zwyżkę w Gdyni, hossę w polskim kinie, do której i film Wasilewskiego niechybnie się przyczynił. Niecodzienne jest, żebym nie śmiał wątpić, zwłaszcza po takich obrazach jak „Apacze” Perettiego, „Strażnica” Esmera, „I.D” Kamala K.M., a nawet „Uwiedzeni” Trueby, w rodzimą myśl filmową. Ale stało się, opowieść Wasilewskiego przekonała mnie, również do patriotycznych gestów.
Oczywiście mógłbym się przyczepić, że znów problemy z dźwiękiem – dzięki Bogu wgrano angielskie napisy, mogłem wreszcie zrozumieć polski dialog - że to jedyny obraz na osiem startujących w konkursie i dwadzieścia jeden, które zobaczyłem en masse, gdzie występuje dość powszechnie plucie (normalnie bym tego nie zauważył, ale w kontekście światowym, naprawdę robi wrażenie), do fabularnego zabiegu, którego nie wyjawię (żeby nie spojlerować filmu), a przede wszystkim do odgrzanego konceptu, mianowicie z filmu „Brokeback Mountain”. Tyle że koncept po przeszczepie, w ciele polskim pogłębił się o kontekst, którego zabrakło u Anga Lee. Nie żeby Ang Lee o czymś zapomniał. Ang Lee nie mógł Tajemnicy Brokeback poprowadzić inaczej, Wasilewski również nie mógł wyplątać ze swojej historii figury Matki (ale i figury nieobecnego ojca). Do końca tutaj nie wiadomo, czy Matka rozrasta się z powodu tej nieobecności, czy też jej nadobecność w życiu synów jest powodem wycofania się mężczyzn. Historia, ale i psychoanaliza sugerowałaby raczej to drugie (nic lepszego nie mogło przydarzyć się psychoanalizie niż historia Polski). Nie śmiem przypuszczać, że reżyser mógł Matkę ulokować w charakterze strefy buforowej, żeby nie być podejrzany o nakręcenie stricte opowieści gejowskiej. Do dnia dzisiejszego dzielnie odpiera zarzuty, że to film LGBT. Ale to wszystko. Repertuar wątpliwości wyczerpał mi się. Zdjęcia kapitalne, humor bardziej inteligentny (niż zazwyczaj), gra aktorska na poziomie, sceny odważne, świetny finał. Bez śladu patosu, bez rozwiązania dla rozwiązanego związku. I dalej w biblijny deseń – najlepsze wino na koniec?
Prawda, nie jestem tu od spekulacji, sny bywają zwodnicze i przewrotne, toteż często tłumaczy się je przez odwrotność. Jeśli zatem śniłem główną nagrodę Ars Independent dla „Płynących wieżowców”, dostanie go pewnie inny obraz: równie społecznie zaangażowane „I.D” albo „Apacze”. Być może piękna, medytacyjna turecka opowieść, przypominająca trochę filmy Semiha Kaplanoglu – „Watchtower” Pelina Esmera? A niechby i autotematyczny, czarno-biały film Trueby „Uwiedzeni”. „Uzumasa Jacopeti” i „Spotkania po północy”, pomimo niewątpliwych walorów to filmy nieudane, „Oczekiwanie” za długie i zbyt enigmatyczne. A szkoda – bo pomysł na sportretowanie odmiennych stanów żałoby miał swój potencjał.
Radosław Kobierski