DUCH OTWARTOŚCI

International Jazz Day

Nigdy nie widziałem takich kolejki pod Strefą Centralną, ale uświadomiono mnie, że to nic w porównaniu z koncertami zewnętrznymi. Jazz jak to jazz. Niby już wielokrotna klasyka a nawet neoklasyka (o czym nie zapomniał wspomnieć Jan Młynarski przypominając polskie dwudziestolecie wojenne), ale wciąż jednak nisza. Wyobrażacie sobie państwo komplet na Śląskim czy Wemblay oczekujący Uri Caine’a, Erica Friedlandera czy Herbiego Hancocka? Tego Hancocka, którego myśl patronuje International Jazz Day „The spirit od Jazz is the Spirit od Openness”. Ja sobie nie wyobrażam. I chociaż muzyka jazzowa ma potężne wsparcie wśród fanów i melomanów na całym świecie, pozostaje zjawiskiem elitarnym (toutes proportions gardées).

12 Międzynarodowy Dzień Jazzu, niegdyś nieodłączna część Jazz Art Festivalu, dziś musi radzić sobie sam, zmieścić się w weekendzie i cieniu dawnego lineupu. Zaplanowano dwa dni koncertowe, symetryczne względem siebie – po dwa koncerty główne w sali koncertowej i po jednym afterparty w Music Hubie. Poniedziałek, dzień dość osobliwy w kontekście muzycznego wydarzenia masowego – uznajmy jednak, że okolice majówki rozgrzeszają tę osobliwość – rozpoczął Chango, zespół szczeciński, który połączył kilku muzyków z różnych formacji (podobno grali w nich tak długo, aż nauczyli się, o co chodzi w muzyce). Band wydał już dwie płyty, aktualnie – od dość dawna – pracuje nad trzecim krążkiem i te właśnie utwory w głównej mierze pojawiły się na koncercie. Mogłem w zasadzie uznać, że był on kolejną próbą przed wizytą w studio nagraniowym. Muzycy z Chango dostali wszystko co trzeba: dobry dźwięk, żywo reagującą publiczność i świetną współpracę ze światłem. I dali wszystko, co mieli do zaoferowania: analogowe brzmienia (klawisze w sposób szczególny nawiązywały do lat 80-tych), świetną współpracę w zespole, niezwykłą wprost łatwość w łączeniu różnych rytmów i harmonii (trochę bluesa i funku, oczywiście samego jazzu było odpowiednio dużo jak na dzień jazzu). Była to mieszanka energetyczna, ale zarazem nastrojowa, miejscami transowa – a ja czerpałem tak wielką z niej radość jak podczas pierwszego odsłuchu Manhattan Transfer.

Jazz Bandu Maseckiego i Młynarskiego nie trzeba nikomu przedstawiać. Zresztą nie łudźmy się, gdyby nie Masecki i Młynarski, Chango miałoby mniejszą publiczność (co tylko dowodzi słuszności wyżej postawionej tezy). Drugi koncert zatem wziął wszystko razem z publicznością, która na stojąco domagała się bisów. Czy to oznacza, że Band M&M jest łatwiejszy w odbiorze, a zatem przebija się przez elitarny mur ku egalitarności? Ano tak. Ma na to świetną receptę: tworzy fantastyczne widowisko muzyczno-konferansjerskie, ma w swoim składzie wybitnych instrumentalistów (ich solowe popisy były naprawdę epickie) z wirtuozem Maseckim na czele. No i zagina czasoprzestrzeń, bo tak się składa, że między latami 20 i 30 ubiegłego wieku i dzisiejszą drugą i trzecią dekadą znika całe sto lat: a przecież wszyscy przedwojnie świetnie pamiętają. Nawet ci, którzy nie pamiętają osobiście. Frontmani mówią wprost: Dzięki tej muzyce możemy śnić o tym, kim kiedyś byliśmy. W pewnym momencie tego niezwykłego koncertu Młynarski pełniący funkcję croonerskiego wokalisty, bandżolisty, historyka polskiego jazzu przedwojennego i konferansjera powiedział, że im więcej można się popisać w danej aranżacji, tym lepiej dla bandu. I to co właśnie różni debiutancką płytę M&M „Noc w wielkim mieście” od dzisiejszego koncertowania to jest radykalna dygresyjność. Moim zdaniem Band Masecki i Młynarski wskoczył na innym poziom (metapoziom) i Wars, Petersburski, Aston, Karasiński bracia Gold często zresztą również wzorowani na amerykańskim imporcie muzycznym, stali się pretekstem do dygresji właśnie, do improwizacji i wariacji.

Drugi dzień Dnia Jazzu rozpoczął się bardzo udanym koncertem Micromusic, który zalicza również powrót do nagrywania i koncertowania po kilku latach. Zespół zagrał więc trochę przedpremierowych kompozycji, powracał również chętnie do samych początków i pierwszych płyt z końca starego wieku. A mnie przypominał różne zachwyty nad wokalistkami z ostatnich dekad – jako, że głos Natalii Grosiak je po prostu przypomina: Basię Wrońską z Pustek czy Anneke van Giersbergen, może nawet Krzysztoń z jej buddyjskimi wokalizami. Grosiak ma taki dziewczyński głos, głos małolaty, który jednak bezwzględnie rozprawia się z romantycznymi bajaniami i kulturą patriarchalną. I Grosiak robi to naprawdę z uroczą lekkością. Bardzo podobało mi się poza tym zapętlanie refrenów, momenty ostrzejszego grania rockowo-bluesowego, nie wspominając już o gitarze zrobionej przed Korbaczyńskiego z pudełka po cygarach. Cały zespół naprawdę świetnie był ze sobą zgrany – co jest jednak wartością po latach niekoncertowania – i pracował na Natalię Grosiak. Piękna, solidarna kompania.

No i wydarzyła się poważna niespodzianka tego wieczoru, czyli zacząłem dobrze się bawić na hip-hopie. Nie żebym nagle zagustował w tej formie (Kuba Bryndal, połowa duetu rapowego, również do niedawna nie przepadał za tym gatunkiem), niemniej ta właśnie koincydencja: zestawienie dwóch raperów z platformami akustycznymi – Krupa na saksofonie, Konieczny na perkusji – przyniosła zdecydowany efekt. A jeśli do tego dodać różne wycieczki osobiste duetu instrumentalnego, wpadające w noise, trans i yass, które notabene uratowały zaimplementowania kwartetu do koncertowania w dniu jazzu, mógłbym powiedzieć, że się zachwyciłem.

Udało mi się również drugiego dnia znaleźć siły na afterparty w Music Hubie. I przyznać, że Lasy wykręciły koncert właśnie idący w stronę improwizacji Krupy i Koniecznego. Dwa ortalionowe dresy za konsolą i perkusją, kolorowe neony w półciemności i dymie, mieszanka wcale przecież niełatwych bitów (zdecydowanie niełatwych do transowego tańca w kontekście ciągle zmieniającego się tempa, synkop, bitowego ADHD) znów wybiły mnie ze strefy komfortu. I pomyślałem, że to wszystko jest ok, że można ryzykownie lawirować na granicy gatunków (Jazz Art Festival z tego był znany, ale jednak nie ryzykował aż tak bardzo), ale przydałoby się w przyszłym roku więcej jazzu w jazzie. W końcu nie wiemy, jakie granice wyznaczał Hankock duchowi otwartości.

 

Tekst ukaże się w czerwcowym (2024) numerze miesięcznika "Śląsk".

 

fot. R. Kaźmierczak


Powrót