POP, ROCK, RAP, PUNK i ten NIESAMOWITY BLUES
Można powiedzieć, że dotarliśmy do półmetka obchodów urodzinowych miasta Katowice. Świętowanie zaczęło się już w pierwszych dniach września katowickim jarmarkiem i przewidzianym w tym czasie Piknikiem Śląski Festiwal Piwa i piknikiem rodzinnym a zakończy w trzeci weekend miesiąca Pożegnaniem Lata.
To już 158 rok od nadania praw miejskich przez Wilhelma I. 154 lata od wydania pierwszego numeru Kattowitzer Zeitung, 152 lata od powstania pierwszego miejskiego gimnazjum. Takie są fakty. W 2025 roku możemy liczyć na intensyfikację działań z okazji równo wyciętej z osi czasu okrągłej rocznicy. Chociaż chyba nikt z tych, którzy oglądali na żywo i tych, którzy oglądali po czasie koncerty i relacje, nie miał wątpliwości, że już teraz wydarzyło się coś – nie tylko frekwencyjnie – co nigdy jeszcze nie miało miejsca w Strefie Kultury. Nie tylko w Strefie, ale również w Fabryce Porcelany i w ogóle w Kato – podczas urodzin.
Nie wiem, czy całą winę za sukces zwalać na prolongatę lata w pierwszej dekadzie września czy na program, w którym znalazły się głośne nazwiska z krainy pop i rap – Mrozu i Grubson, ale przecież również Piotr Rubik aka Rubens (bardzo ciekawi mnie, co stałoby się, gdyby pierwsze w zestawie na sobotę Szklane Oczy zagrały na końcu lub pod koniec stawki). A może po prostu obie przyczyny zagrały na wspólny wynik?
Wyobraźcie sobie państwo – zwracam się tu do tych, którzy muszą sobie wyobrazić w zastępstwie doświadczenia – że cały parking przy Strefie z okolicznymi wzniesieniami przy MCK jest szczelnie wypełniony widownią. Jedynie zdjęcia z drona dają prawdziwy obraz tej frekwencji i są dostępne. Jedynie dron z racji wysokości i charakterystyki zatrzymanego kadru nie jest za to wstanie „opowiedzieć” nic o atmosferze, nastroju, reakcjach, życzliwości, rodzajach napięć i emocji wśród zebranych. Np. o euforii. Choć nikt z specjalnie na tę okazję zaproszonych gwiazd nie należy do mojej bajki (może za wyjątkiem gościni Grubsona, Małgorzaty Ostrowskiej), to szczerze muszę powiedzieć, że muzycznie, kompozycyjnie, aranżacyjnie, dźwiękowo, efektowo (światła zapalniczek zgrywające się ze światłami KTW i zachodniej części miasta, znów zdjęcie z drona), to było widowisko dopracowane idealnie. Po prostu występy Rubensa, GrubSona i Mrozu charakteryzował czysty profesjonalizm. Pop czy nie pop, rap czy nie rap, można mieć różne obiekty westchnień, ale jeśli coś jest zrobione dobrze, na najwyższej nucie, że tak powiem Wojaczkiem, wystarczy, żeby dobrze się bawić. Niekoniecznie wystarczy na euforię. Ta wymaga znacznie więcej.
Tego wydarzenia w takiej skali wcale nie zapowiadały ani wydarzenia przy scenie ani biesiadne oblężenie stolików i ław.
Szklane oczy, laureaci projektu Dzielnica Brzmi Dobrze, zagrali bez kompleksów (już się otrzaskali ze scenami nie tylko w Polsce) a co najważniejsze z taką mocną autorską sygnaturą (czyt. oryginalnie), nie da się z niczym bowiem porównać takiej wersji punku (no chyba, że z inną nowoczesną wersją, np z Bazą Ludzi Żywych), takiej artykulacji (przegięte przeciąganie fraz) i ustawienia wokalu obok tonacji, tuż obok. Byłem pod wielkim wrażeniem. I oczywiście trochę wściekły, że takie zjawiska skazuje się na suportowe pożarcie.
Więc rzeczywiście zdawało się, że te urodziny miasta będą na pół gwizdka, pół bierne przy biesiadowaniu i pół czynne przy podrygiwaniu w rytm basu i perkusji gdzieś za barierkami (jednak zakaz wznoszenia własnej wody w butelkach za umowne bordery, to poroniony pomysł), że owszem, gwiazdy z Fryderykami na kontach uratują trochę imprezę masową, jak na tytuł imprezy przystało, ale nie zapiszą się w annałach miejskich. A tu zonk. Precedens. Magia.
A jeśli chodzi o euforię nie zapośredniczoną i nie będącą przedmiotem obserwacji, euforię doświadczoną, doświadczyłem jej dzień później, na Motocyklowym Zakończeniu Lata.
W tym roku wydarzenie zaliczyło potrójną zmianę. Dopisała mu pogoda, zapunktowało nowe miejsce (Po Strefie Kultury i Trzech Stawach zaparkowało setkami maszyn w kompleksie Fabryki Porcelany, a jego ambasadorem został Sebastian Riedel). MZL (fajny akronim, prawie jak CZK czy MZ) może i służyła otwarta i szeroka przestrzeń, ale w na ulicach i zaułkach Fabryki zyskało jakiś inny wymiar. Bo fabryka to prawie małe miasto, a miasto motocykli, bractwo i siostrzeństwo (wiele kobiet za kierownicami jednośladów) to miasto jakby wzięło w posiadanie, w jednodniową dzierżawę. W iście zachodnim, amerykańskim stylu, nie tylko ze względu na sporą reprezentację Harleyów. Można więc powiedzieć, że historia MZL – tak się w kuluarach fabrycznych mówiło – zalicza tu jakiś nowy początek, nowe rozdanie. Bo pierwszy raz w tym miejscu. Jeszcze może są niedociągnięcia organizacyjne, ale w przyszłym roku będzie się działo. I np. przejazd motocykli stanie się paradą albo czymś jeszcze większym, jak zapewnił Riedel. Warto odnaleźć profil wydarzenia na fejsbuku i poczytać komentarze. To też euforia.
Na wydarzenie generalnie złożyły się koncerty i dyskusje w Domku na Dziedzińcu – z Tomaszem Gorazdowskim, co to świat objechał na motocyklu i kwadrans z ambasadorem i frontmanem Cree, oczywiście o motocyklach, o tym kiedy to się stało, naturalnie czy nienaturalnie, o walorach czerni na maszynach, o niecierpliwości, powstawaniu utworu „Harley mój” i o tym, ile części zostaje, kiedy rozbiera się i składa motocykl.
Koncert Easy Rider zebrał ludzi tłum, następny w kolejce Cree dodał jeszcze ze setkę, może więcej. Placyk niewielki, to minus w porównaniu ze Strefą Kultury czy Muchowcem (a rozwój imprezy nie będzie sprawy ułatwiał), ale kameralnie i swojsko, skóra przy skórze to plus ewidentny.
Ridersi, ci co pamiętają jeszcze Jarocin ’80, zagrali tak, jakby dalej tam występowali, poza basem Mikosza oczywiście, bo ten narodził się dopiero 3 lata po Jarocinie. Żywioł, świetna sekcja rytmiczna, nie wspominając już o solówkach Andrzeja Wodzińskiego, sporo niezwykłych aranżacji, m.in. Allman Brothers Band, Fentona Robinsona, ZZ Top i innych tytanów rocka i bluesa, plus własne utwory, jak Boogie on my Mind – wykonywane na Rawie w 90 roku czy Jesteśmy jak obrazy. Pod koniec koncertu w naturalny sposób dwie gitary Ridersów przeszły do instrumentalnych kompozycji, w zasadzie już na granicy bluesa i improwizowanego eksperymentu. I zabrzmiały one bardzo nowocześnie.
Bastek Riedel z zespołem Cree, który zbliża się już do swojej okrągłej 30– letniej rocznicy, pierwszą część występu poświęcił starym utworom i zaczął od „Ja to wiem i ty to wiesz” z płyty, która nomen omen ukazała się na 20 lecie zespołu. Potem był „Rockowiec”, jeszcze starszy, bo z 1998 roku, „Highway 66” z 2012, jedna z moich ulubionych ballad „Nie pozwól mi”.
Zaskakujące, że pomimo lat te utwory wciąż miały moc, błysk (chociaż jest to błysk mocno zaprawiony melancholią). Głos Riedla – jeszcze przed chwilą na spotkaniu trochę wycofany i wyciszony – brzmiał jak dzwon, akordy, solówki przychodziły mu z taką łatwością, że zastanawiałem się, całkiem na poważnie, czy nie ma w tym graniu jakiegoś znużenia, jakby wszystko, co miało zostać powiedziane i miało zostać zagrane, już zostało zagrane i wypowiedziane. Ale potem patrzyłem po twarzach zebranych i widziałem na nich autentyczne przeżycie, jakby Cree grało ich własną historię, każdego z osobna. Nawet młodych ludzi, choć było ich na wydarzeniu niewiele w porównaniu z siłą wieku i starszyzną. Siwe głosy w bandamach, skóry z naszywkami ilustrującymi muzykę, drogę, symbole, znaki odchodzących trochę rytuałów i wspólnot. Chociaż pocieszałem się myślą, może trochę naiwną, ale szczerą, że dopóki blues trwa, nic do końca nie gaśnie.
Dzień w Fabryce Porcelany zakończył koncert Illusion, autorska rockoteka z półek Antyradia Leszek Gnoiński i klasyk z gatunku kina drogi „Wild one” z 1953.
Radek Kobierski
Fot. Radek Kaźmierczak