NIC DWA RAZY SIĘ NIE ZDARZA. A MOŻE JEDNAK?
W październiku ubiegłego roku odbyła się siódma edycja Szlaku Śląskiego Bluesa anonsowana hasłem „Poznaliśmy go po czarnym kapeluszu”. Blues nie przestał wybrzmiewać nawet w czasie pandemii, w Polsce padały kolejne rekordy zakażeń, tymczasem w ciasnej Katofonii na scenie śpiewał Maciej Lipina, w sali koncertowej IKKMO grali – Krzak, SBB, Gang Olsena, Dżem. Jedynie w Pulsie poleciała transmisja online z występu Witta i Pazura Wojciechowskiego oraz Sebastiana Riedla.
Piszę o tym dlatego, że to właśnie wtedy skrystalizowała się w pełni idea projektu – przeniesienie koncertów do klubów – mowa była również o powrocie do korzeni (w tym kontekście). Blues powstawał w ciężkich czasach, bluesa grano w ciężkich warunkach, wreszcie blues jest muzyką na trudne czasy, ponieważ ta muzyka łączy wszystko i wszystkich, konsoliduje to co rozdzielone, zszywa to co rozerwane. Stare powiedzenie Willa Dixona jest zawsze aktualne: Blues to korzenie, reszta muzyki to owoce. Korzenie sięgają głęboko, zwłaszcza na Śląsku, który wie sporo na temat głębokości. Parę klubów mieściło się powyżej kopalnianych chodników, ale poniżej poziomu miasta – w piwnicach (m.in. Akant na Teatralnej, Chimera, studenckie Kwadraty czy legendarny Puls). Ten śląski blues rodził się w piwnicach, zwykł mawiać Józef Skrzek. Dlatego też podtytuł właśnie co wydanej książki o SSB, czyli opowieści zebranych przez Wojciecha Mirka i opracowanych przez Marcina Sitko brzmi „schodami w dół”.
Wojciech Mirek, niegdysiejszy muzyk, dziś bardziej organizator koncertów i menedżer (oraz fan Dżemu) to człowiek, który w piotrowickim Blusie wymyślił projekt i po dekadzie od wymyślenia zrealizował pod postacią cyklicznego koncertowania – rzecz jasna przy udziale bluesmanów starszej i młodszej generacji. Równolegle do pomysłu kontynuowany był cykl wywiadów z muzykami (nie tylko ze Śląska), który stanowił integralny element powstającej wtedy strony sieciowej i aplikacji mobilnej. Dziś otrzymaliśmy „finalny produkt” dwóch inicjatyw. Trzymają państwo w rękach – pisze Wojciech Mirek – nie encyklopedię historii muzyki czy przewodnik po dawnych Katowicach. Tak naprawdę trzymają państwo w swoich rękach pamiętnik. Pamiętnik blisko stu osób bardziej lub mniej związanych z muzyką na Śląsku, z którymi udało nam się (współpraca: Robert Zembrzycki i Jarosław Juszkiewicz) przez te kilka lat ostatnich lat porozmawiać.
Puls, Leśniczówka, Elektromontaż, Kwadraty, Pod Rurą, Akant, Hobbit, Blus, Kocynder, Spodek, mniej znany Pyrlik, Na Torach, Wahadło, Ciapek, Bipromet, Santos, i jeszcze prawie kultowe i całkiem jeszcze ciepłe: Katofonia, Szmyrowata, Mega Club, Marchołt, Chimera. Odległa prehistoria (chociaż co znaczy czterdzieści lat w bluesie?) i czasy całkiem współczesne, miejsca o sporej grawitacji i nowe ciała niebieskie – tak wygląda mapa.
Mapa stworzona przez ludzi, którzy zdążyli o niej opowiedzieć, przez ludzi, którzy nie zdążyli, ale z oczywistych względów znaleźli się wewnątrz opowieści oraz przez osoby, które załapały się na ostatni moment przed zamknięciem lokalu (mam na myśli najmłodszą generację artystów, m.in. Kubę Badacha, Tomka Organka czy Miuosha, oczywiście Sebastiana Riedla – ale to przypadek szczególny: „Byłem młodym chłopakiem, gdy zaczęły do mnie trafiać te legendy o najsłynniejszych miejscach, w których śląski blues się kształtował. Po latach sam zacząłem w nich grywać”.
Ta generacyjna rozpiętość, poświadczenie sukcesji jest bardzo potrzebne historii śląskiego bluesa, ponieważ dowodzi ewolucji muzyki i kultury grania, sprawia też, że opowieść pulsuje. Żyje. Oczywiście pokoleniowość w tej kwestii nie jest najważniejsza, bo żyją bohaterowie wydarzeń sprzed lat, a my otrzymujemy rewelacje z pierwszej ręki, niemniej jednak istnienie tego żywiołu nadaje tym wydarzeniom dodatkowej energii.
Co się wyłania nam z tej publikacji? Jaki obraz się wizualizuje, jakie ma znaczenie dla przeszłości i współczesności? Pierwsze wrażenie jest takie, że Śląsk bezdyskusyjnie jest polską stolicą bluesa. Ilość klubów, koncertów, opowieści-mitów, muzyków, którzy się przewinęli przez śląskie undegroundowe sceny, robi wrażenie (chociaż brak mi kontekstu i porównania z innymi regionami kraju; trudno się opierać na Hołdysowym „w Warszawie ludzie tak nie grali”).
Po drugie książka wyraźnie sugeruje, że śląski blues rodził się w najmniej do tego sprzyjających okolicznościach (o czym pisałem na wstępie, por. Jerzy Piotrowski „Tutaj też tworzono w trudnych warunkach, a muzycy również byli w jakimś sensie uciśnieni”, Jacek Gazda: „To wszystko, co związane bluesem, narodziło się z ciężkiej pracy”), PRL był tragiczny pod wieloma względami, brakowało wszystkiego, ale to właśnie w PRL-u możliwy był rozwój, dziś – w czasach nadmiaru wszystkiego – idea muzyczna i wspólnotowa jest zaledwie cieniem samej siebie. Oczywiście zawsze możemy założyć – i będzie to słuszna hipoteza – że nie ustrój polityczny i historyczny decydował o rozwoju i ewolucji gatunku, ale młodość, opór i energia artystyczna jego twórców (chociaż skłaniam się ku tezie, że bez „przeczucia” i świadomości rewolucji jest to niemożliwe).
Po trzecie śląski blues idzie mocno w poprzek tezy Kutza o dupowatości Śląska, zarówno w wersji „mówionej”, „granej” przed laty, po prostu przeżywanej fizycznie, cieleśnie jak i prezentowanej po latach w projekcie SSB. Oba przypadki są zaprzeczeniem genetycznej niemocy i spolegliwości, pokazują energię miejsca, jej genius loci, wykorzystane na miarę czasów i ludzkiego zaangażowania.
Po czwarte – jeśli przyjrzymy się słowom wstępnym Piotrowskiego, braci Otrębów, Radziejewskiego, Skrzeka, Windera, Urnego et cons., i prześledzimy biegi różnych wydarzeń klubowych, stanie się dla nas jasne, że blues na Śląsku był jak etos pracy na Śląsku i jak zdobywany zachód w USA i jak filmy o zdobywaniu dzikiego zachodu w USA – to był wyłącznie męski świat, był to świat tworzony przez mężczyzn dla mężczyzn. Preparat z przeszłości, który oglądamy trochę pod mikroskopem memuaru pewnie nas nie dziwi – choć zdajemy sobie sprawę z tego, że jest niepełny a nawet nieprawdziwy. Jednak brak współczesnego komentarza, brak namysłu nad tą dysproporcją jest jakoś zastanawiający, żeby nie powiedzieć rażący.
Mam również nieodparte wrażenie – nie wiem, jak państwo – że w tej historii rozpisanej na kilkadziesiąt głosów (bodajże 38 głosów) zabrakło choćby symbolicznej reprezentacji z „widowni”, z ludu, który jednak – należy to przyznać – czasem bardziej był ciemiężony niż muzycy bluesowi – a przecież symetrycznie i równorzędnie tworzył atmosferę śląskich klubów. Ta reprezentacja byłaby potrzebna również z innego powodu – mianowicie, żeby uniknąć oskarżenia o elitaryzm (lub może tylko środowiskowy hermetyzm).
Książka licząca niemal 270 stron oprócz wywiadów z muzykami, animatorami kultury składa się z archiwalnych fotografii przedstawiających fasady budynków, w których mieściły się kluby (stylizowanych na sepię i druk offsetowy), zdjęć wykonanych podczas koncertów i prób, materiału dokumentalnego w postaci wycinków prasowych, plakatów koncertowych (w szczególności autorstwa Romana Kalarusa) a nawet biletów i wejściówek, wkładkę z mapą województwa zaznaczonymi lokalizacjami. To bodaj pierwsze wydawnicze świadectwo idei upamiętniającej i wskrzeszającej w pewien sposób tradycję śląskiego bluesa. Nie pierwsze zmaterializowanie, bo przecież koncerty towarzyszą nam od lat – a muzyka nie znika z nas z ostatnim taktem czy riffem. Trwa. Jest równie wielkością fizyczną.
Jestem ciekaw, w którą stronę pójdzie SSB, bo przecież wspomnienia nie są zbiorem nieskończonym. Pewne jest, że widowni nigdy nie zabraknie.
Radek Kobierski