ŚWIATŁO, FORMY, RYTMY ZMIAN
Pod koniec lipca ogłoszone zostały wyniki trzech konkursów zorganizowanych w ramach projektu Przestrzenie Sztuki. Dziedziny obejmowały rezydencję artystyczną dla choreografów i tancerzy, konkursy oraz interesującą mnie najbardziej (z perspektywy wydarzeń PS w Katowicach) prezentację spektakli. Do konkursu zgłoszono dwadzieścia dwa przedstawienia - cztery z nich zostały przez komisję wyróżnione.
„de light”, widowisko h.art company pod choreograficzną batutą Artura Grabarczyka, zaprezentowane zostało w Lublinie dwa tygodnie wcześniej. Do Ogrodów spektakl zawitał 12 października; pod koniec listopada „de light” w gdańskim Klubie Żak zakończy zwycięskie tournée, a jednocześnie zamknie klamrę (premiera odbyła się bowiem w Żaku dokładnie rok wcześniej).
W materiałach promocyjnych czytam, że światło i przestrzeń istnieją jako dwie wzajemnie uzupełniające się materie. Bez przestrzeni, wiązki światła nie miałyby się, gdzie rozchodzić. „de light” to spektakl-galeria. Bada wzajemne zależności światła i przestrzeni. Łukasz Rudziński wspomina w swoim omówieniu o tym, że „de light” jest bezkompromisowe.
Staram się to jakoś dopasować do własnych wrażeń z realizacji, która odbyła się na scenie sali koncertowej IKKMO. Po pierwsze zostaliśmy niejako wpisani w narrację/plan pokazu, może nie w jego centrum - w jego obrzeża. Nie mogliśmy usiąść w rzędach (taka była sugestia, a może nawet polecenie), więc staliśmy, my – publiczność i oni – performerzy/tancerze. My i oni jako jedno. Próbowałem tę scenę zobaczyć z jakiegoś całkiem zewnętrznego punktu odniesienia. Poza sceną. I nieodmiennie wyobrażałem sobie, że jesteśmy instalacją abakanów.
Potem artyści zaczęli wkraczać w naszą przestrzeń, raz głęboko zacienioną, innym razem sondowaną ostrymi wiązkami światła. To ważne, że owe nicowania, wniknięcia miały charakter strukturalny, nie przypadkowy. Kilka osób zostało zaangażowanych w ruch taneczny. Właściwie: wyrwanych ze swoich „pozycji” – znałem już to doświadczenie z przedstawień teatralnych festiwalu sztuk perfomatywnych A Part. To nic nowego na europejskiej scenie performatywnej. Budziło ono zarówno mój zachwyt (otwieranie się na to, co nieprzewidziane) jak i niepokój (strefa bezpiecznego komfortu zostaje zniesiona, świadomość konwencji nie jest jej w stanie przywrócić). „de light” powoli przenosił ciężar spektaklu z peryferii (które stanowiliśmy my sami) na środek sceny; światło miało kolor żółtej ochry, wszystko tonęło w kłębach dymu przypominających burzę piaskową, jakby w scenę uderzył egipski hamsin. I właśnie w tej półprzejrzystej, zadymionej przestrzeni zaczęły tworzyć się pierwsze związki, relacje, ruch. Głos kobiecy nazywał podstawowe, instynktowe formy ruchu (zewnętrznego i wewnętrznego): oddychanie, chodzenie, czucie. Światło – skupione i rozproszone, również w ruchu wydobywało kolejne formy, pojedyncze i zbiorowe. Nie wiem, czy „de light” można nazwać bezkompromisowym, nie wiem, co miałoby to oznaczać. Z pewnością jednak odwoływało się ono do różnych tradycji wizualnych, od antyku przez renesans po współczesny formy techno-transu (muzyka spektaklu w szczególności podsuwała ten współczesny trop). „Widziałem” w owej pracy ze światłem i ciałem (choreografia) Rubensa i Caravaggia, jak i Bacona oraz klubowe parkiety tonące w stroboskopowej oscylacji. Taniec można porównać trochę do życia gwiazd i układów podwójnych: grawitacja, koła i elipsy, zapadanie się materii do środka (ciała jako węzły, splątane i stopione ze sobą) i eksplozje wstrząsające peryferiami (jak wybuchy supernowych) – scena jest wówczas wypełniona „ruchem”, tętni „uporządkowanym chaosem” atomów. Czy taniec współczesny jest par excellence przedstawieniem fizycznych praw kosmosu? – to pytanie zadawałem sobie po „de light” a także po prezentacji drugiego spektaklu, „pracy choreograficznej” będącej hołdem dla Nai-Ni Chen – artystki tańca współczesnego i założycielki Nai Ni Chen Dance – „Ashes of a Dead Frog” oraz poprzedzającego go suportu „Bodily suits reclaimed” – tym bardziej, że w warstwie dyskursywnej, ideowej ten pierwszy wpisuje się w proces transformacji. Żaba – piszą we wstępniaku twórcy pracy – przechodzi różne etapy metamorfozy
(…) Ze względu na ich bliski związek z wodą, ropuchy są symbolem oczyszczenia i odnowy, a jako duch wydają się nam uzdrawiać nasz umysł, ciało i duszę (…)
Pomaga nam połączyć się z naszymi emocjami i daje nam motywację do wyrzucenia negatywnej energii z naszego życia.
Gdzie znika negatywna energia? Czy energia nie pozostaje obojętna, wobec tego, co my nazywamy subiektywnie negatywnym i pozytywnym? Czy sam proces zmian pozwala nam zatrzymać i kształtować, to co dobre i konstruktywne i odrzucać, co niepotrzebne? Czym są prochy żaby? Martwej żaby. Czy spektakl jest wizualizacją tego etapu (przemiany materii – również duchowej – w inną materię) czy próbuje w luźny sposób odnieść się wyłącznie do symboliki? At least: może wcale nie musimy kierować się konceptem, tylko dać się wchłonąć przedstawieniu. Nie myśleć. Czuć.
„Ashes” został choreograficznie opracowany przez Jacka Łumińskiego, w przedstawieniu wzięli udział Angelika Karal, Ewelina Cieśla, Bartłomiej Mieszczak, Sebastian Wiertelak, Łukasz Zgórka. Nie jestem pewien czy te dwa wydarzenia („Ashes” i Bodily suits reclaimed”) nie zlały mi się w jedno, albo nie zamieniły miejscami. Sprawa jest o tyle trudna, że działania „physical theatre” są nienarracyjne, oczywiście różnią się choreograficznie, ale z perspektywy czasu zamazują się elementy różnicujące. Wydaje mi się również, że to w „Bodily” usłyszałem plusk wody, który winien mi się kojarzyć z „Ashes”. Bez wątpienia w porównaniu do „de light” obie późniejsze prace były bardziej liryczne – tak muzyczne jak i pod względem choreograficznym. Sporo na scenie było ruchu solowego, znakomicie opracowanego. Tancerze bardzo płynnie przechodzili między poszczególnymi układami, świetnie wyglądała również kwestia balansu ciała (co przy dynamicznych układach jest, domyślam się, bardzo trudne do wyćwiczenia). Ruch był przekazywany, przejmowany – jak narracja, jak pałeczka sztafetowa. Co mnie urzekło i zarazem zastanowiło to to, że cała ta fizyczna praca była jakby pozbawiona ciężaru. Tancerze każdą figurę wykonywali z precyzyjną lekkością, niemal bezdźwięcznie. Jakby unosili się nad sceną. Skojarzenie z baletem jest jak najbardziej wskazane.
Rytm ustalał słynny bębniarz ramowy Glen Velez, który w swoich kompozycjach jest bardzo orientalny i wschodni, ale pracuje i żyje na zachodzie, więc siłą rzeczy jest synkretyczny. Myślę, że bębny jako element prymitywny a może nawet przedustawny (tak przynajmniej go sobie wyobrażamy; Joseph Conrad poświęcił temu kilka świetnych opisów w „Jądrze ciemności”) musiały pojawić się w pracy, która również nawiązuje do pradawnych mechanizmów oczyszczenia i przemiany. Jeśli o nich nie pamiętamy, to przede wszystkim dlatego, że przejęły je, ujednoliciły i pozbawiły siły wielkie monoteizmy oraz z powodu naszego zerwania więzi z naturą.
Radek Kobierski
Fot. Aleksandra Staszczyk / „Ashes of a Dead Frog”