PRAKTYKA STRUN
Coroczny, letni projekt „Promenada po muzyce” rozpoczął się 24 lipca „Spacerem do źródeł” – występem zespołu Folklor, który zagrał polskie i rumuńskie pieśni, ale i kompozycje klezmerskie. Jeszcze w lipcu i na początku sierpnia mogliśmy wysłuchać koncertów Happy Big Band, Fractal Ensemble i Voicello Ensemble. Promenada powinna była mieć swój finał w Parku Kościuszki, ale z powodu niepogody przeniesiona została (nie pierwszy zresztą raz) do sali koncertowej Miasta Ogrodów.
Finał Promenady był jednocześnie początkiem XVI Ogólnopolskiego Festiwalu Promocyjnego „Sierpień Talentów”. W niedzielne południe wystąpiło trzech solistów i dwóch akompaniatorów związanych z Akademią Operową Teatru Narodowego – Opery Narodowej w Warszawie: absolwentka Katarzyna Szymkowiak (mezzo), studenci Paweł Horodyński (bas), Sebastian Mach (tenor) oraz pianiści Natalia Pawlaszek i Michał Skowronek. Repertuar ograniczył się do najmniej lubianej przeze mnie muzyki operowej – opera buffa – reprezentowanej przez jej niekwestionowanych mistrzów – Mozarta i Rossiniego. Wolałbym rzecz jasna wysłuchać arie dramatyczne Mascagniego, Leoncavalla, Gounoda czy Wagnera, ale to nie do mnie należał wybór (z tego samego powodu zawsze bardziej interesowało mnie kino poważne niż komediowe, chociaż naprawdę dobre komedie momentami potrafiły być refleksyjne i przejmujące).
Na scenie panował godny szacunku minimalizm – czarny fortepian w centrum i punktowe światła. Pianiści zmieniali się, przynosząc ze sobą i zabierając ze sobą cienkie pliki nut; wszak arie są czasem krótsze niż uwertury. Wokaliści z trudną materią wokalną (zwłaszcza przy Rossinim) zmierzali się samotnie, czasem w krotochwilnych duetach. Przez chwilę brakowało mi całej trójki na scenie, w dramatycznych kontrapunktach, takiego Fausta czy Trubadura (Kopciuszki, Włoszki w Algierze, rodzimy Straszny Dwór pozwalały wyłącznie na duety), tym bardziej, że głosy nie pozostawiały wiele do życzenia. Bas zachwycał siłą i dobrą energią, mezzosopran koloraturą (bajeczna), tenor czystością i lirycznością samego Giuseppe Di Stefano – świetnie zapamiętałem nagranie Traviaty z La Scali właśnie w wykonaniu di Stefano i Marii Callas, to porównanie od razu narzuciło mi się z całą stanowczością. I pomyśleć, że to wokaliści znajdujący się jeszcze w procesie edukacji – tymczasem głosy już dojrzałe, gotowe rzec można. Gotowe do podboju scen. A może nawet serc melomanów. Jeśli operę na którymś etapie mojego życia porzuciłem, to wyłącznie przez poczucie sztuczności, towarzyszące jej warstwie wizualno-choreograficznej. Być może w inscenizacjach Trelińskiego ta archaiczna choreografia jest minimalizowana, ale to nie jest powszechna strategia. Wokalistyka operowa jest chyba ponadczasowa, ruch sceniczny niestety nie opuścił jeszcze XIX wieku.
Kilka dni później przenieśliśmy się z sali koncertowej do Studia im J. Haralda w siedzibie Polskiego Radia. Drugi koncert „Sierpnia Talentów” należał do rzadkiej afiliacji: harfy i gitary – oraz duetu instrumentalistów, jeszcze i już nie związanych ze swoimi akademiami, Aleksandra Pankowskiego i Noemi Hańczyk. Zrobiło się kameralnie i niecodziennie, a przede wszystkim zapadła w nas totalna cisza (i trwała z okładem półtorej godziny), ze względu na charakter dźwięku. Oba instrumenty mają zbliżoną do siebie barwę (muzykom zależało, żeby to zjawisko wykorzystać), ale harfa zdecydowanie wymaga większego skupienia – jest subtelniejsza od gitary, mniej materialna można nawet powiedzieć. To wcale nie dziwne, że Claude Debuss’y, czołowy przedstawiciel impresjonizmu w muzyce, darzył harfę szczególną uwagą i estymą. Duet wykonał dwa znane dzieła chopinowskie (preludium Des-dur „Deszczowe”, op. 28 i Walc cis-moll op. 64), pięcioczęściową suitę Debuss’yego (Bergamasque, ze słynnym Claire de Lune, opracowaną przez Ach duo), Susurrus Marka Pasiecznego i 9 częściową suitę Aleksandra Tansmana In modo polonico pour guitare et harpe. Przeskakiwaliśmy mniej więcej co 60-70 lat, od polskiego romantyzmu do muzyki współczesnej (Sussurus Pasiecznego na dwie gitary został napisany rok temu), ale co ciekawe – charakter wykonania (charakter samej harfy) w jakimś sensie niwelował różnice czasu – oczywiście inny nastrój budziło wykonania Deszczowego Preludium i Bergamasque Debussy’ego, itd. – a jednocześnie wszystko miało tę samą gęstość (lekkość), jakby wyszło spod tej samej kompozytorskiej ręki (która zapewne tak stawiała nuty jak harfistka Noemi Hańczyk potrącała struny). Duet świetnie jest ze sobą zgrany, niesamowicie skupiony podczas wykonań, bardzo dobry technicznie (jedyny problem dotyczy sporadycznych kłopotów z artykulacją – gitara). I rzeczywiście – najważniejsza w tym połączeniu jest bliskość barwowa. Muzycy starali się podkreślić ten fakt, nieustannie oscylując w zakresie ról, między akompaniamentem i linią prowadzącą. Ta oscylacja, to przekazywanie sobie fraz, doskonale przepracowane, przynosiło zaskakujące efekty. Przypominało fale albo raczej kręgi na wodzie.
Znów minęło kilka dni i wtedy na scenie pojawiła się ona, cała w czerwieni. Mowa oczywiście o Marcie Gidaszewskiej i jej długiej czerwonej sukni odpowiedzialnej za gromkie „ach” wypełniające salę koncertową po fotele brzegowe (trzeba przyznać, że na Sierpień Talentów stawiły się w większości melomanki). Kreacja rzeczywiście godna była Hollywoodu, ale talent muzyczny, opanowanie instrumentu zasługiwały na zdecydowanie większy poklask. Marta Gidaszewska i Robert Łaguniak – duet skrzypcowy, który został zawiązany po krótkiej wymianie esemesów – zaczął zdobywać kolejne sale koncertowe oraz zaszczyty (ostatnio nominacja do Koryfeuszy Muzyki Polskiej) i wprowadził ST na zdecydowaną ścieżkę wiolinistyczną (ostatnie dwa dni koncertowe należeć będą bowiem do skrzypków nominowanych do tegorocznego konkursu skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego). Polish Violin Duo zagrało pięć współczesnych kompozycji, m.in. neobarokowe suity na dwoje skrzypiec Grażyny Bacewicz i Michała Spisaka, Sonatinę na dwoje skrzypiec Jindricha Felda czy Balkanoid Andreasa Derecskeia. Najmłodszy w tym zestawieniu (i żyjący oczywiście) był węgierski kompozytor Derecskei, a jego kompozycja miała najmniej „ciemnych” stron: buzowała w niej wyłącznie życiowa energia i intensywne tradycje muzyki ludowej. Elementy tradycji, elementy melodyjne przewijały się również w Sonatinie Felda (fragmentami przypominały Góreckiego) i oczywiście u Bacewicz. W jakimś sensie ten repertuar był homogeniczny, jakbym słuchał kompozytorów tej samej szkoły; w przypadku Bacewicz i Spisaka to stwierdzenie wcale nie wydaje się na wyrost – oboje byli w końcu studentami Nadii Boulanger. Ale moja pamięć może się mylić. Wrażenia – kilka dni po koncercie – to za mało na argument.
Powiedzieć, że dwoje wykonawców do perfekcji opanowało swoje instrumenty – zwłaszcza kiedy mówimy o tym duecie – jest oczywistym truizmem. Grali zjawiskowo, porozumiewali się bez słów (a nawet spojrzeń), przejmowali „narrację” płynnie i naturalnie. Grali z lekkością, jakby bez wysiłku. Kilka dni później, kiedy Łaguniak – już jako muzyk nominowany do Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego – zacznie grać kaprysy Paganiniego i Wieniawskiego z tą samą lekkością, będę musiał stwierdzić, że artysta ten podpisał pakt z diabłem.
No właśnie. Dwa ostatnie dni „Sierpnia Talentów” należały bezwzględnie do Polek i Polaków nominowanych do konkursu. Trzy występy we wtorek i trzy w środę. Rzecz to kompletnie niecodzienna dla mnie, że mogłem usłyszeć kompozycje konkursowe miesiąc z okładem wcześniej oraz porównać wykonania obowiązkowe – czyli X sonatę G-dur Beethovena (wszyscy) Kaprys Es-dur Niccolò Paganiniego (Sulamita Ślubowska i Robert Łaguniak), oraz Fantaisie brillante na tematy z opery „Faust” Gounoda (wszyscy oprócz Judyty Sporniak i Roberta Łaguniaka). O ile Beethoven wydał mi się dość łatwy w sensie technicznym (za wyjątkiem fraz staccato; w zasadzie atakującym smyczkiem), o tyle kaprysy Wieniawskiego i Paganiniego z tymi wszystkimi double stopsami, chordsami, up bow staccato, ricochetami to były jazdy bez trzymanki. Ta dwójka zgotowała prawdziwe piekło skrzypkom – zwłaszcza młodym, zdobywającym dopiero doświadczenie i pewnie uznała za niezły żart, że nazwała je kaprysami. W tym kontekście wcale nie dziwi, że co niektórzy z tym piekłem muszą paktować. Czyż Faustus Tomasza Manna nie stał się genialnym pianistą po tym, kiedy zawarł piekielne przymierze? Nomen omen chciałoby się dodać, bo przecież Faust (Gounoda) również był bohaterem tych wieczorów. Co prawda nie walczył o sławę i muzykę, tylko o kobietę, ale kto by się przejmował drobiazgami? Faust Wieniawskiego okraszony trudnościami i ornamentami w istocie wiele wziął z oryginału Gounoda, ten sam Faust był pierwszą operą, jakiej wysłuchałem w życiu (w Szczyrku na bardzo wysłużonym radioodbiorniku pod koniec lat 80-tych), więc nie kryłem wzruszeń podczas tak wielu nawiązań i wykonań. Nie jestem oczywiście wychwycić wielu różnic wykonawczych (mimo, że uczyłem się kiedyś w klasie skrzypiec), zresztą po czasie wszystkie zaczęły mi się zlewać w jeden postmodernistyczny utwór grany da capo senza fine. Zauważałem oczywiście różnice doświadczenia, całkiem przecież naturalne, jeśli mówimy o młodych ludziach, którzy dopiero co zaczynają studia na swoich akademiach bądź dopiero co je ukończyli.
„Sierpień Talentów” należał wyłącznie do instrumentów strunowych, buzował młodzieńczą i niespożytą energią, energią pamięci (byli wykonawcy, którzy wszystkie kompozycje grali wyłącznie z głowy). Warto również – i niniejszym to czynię – wspomnieć o niebagatelnej roli akompaniatorów – oprócz wspomnianej wyżej Natalii Pawlaszek i Michała Skowronka, wystąpili również Maciej Słapiński, Grzegorza Skrobiński i Michał Francuz.
Radek Kobierski