Zdjęcie z koncertu Czeremszyny

ODLEGŁE WYSPY, DALEKIE RUBIEŻE I BAŁKANY

Garden of Sounds 2022

Moonlight Benjamin właściwie wyglądała jak Włoszka, włoska donna z południa półwyspu w obowiązkowej czerni. Kompletnie nie łączyła się w moich wyobrażeniach – na które składają się jakieś urywki ze współczesności (film) i malarstwo Gauguina – z Tahiti. Myślałem, że „muzyczne voodoo” będzie kolorowe jak rajskie ptaki (bardzo kojarzą mi się z wyspą), a przynajmniej jak wieńce Ei, które obowiązkowo nosić będą muzycy. Nic z tego. 

To był pierwszy dzień Ogrodów Dźwięków, prognozy pogody się wyjaśniły, katowiczanie nawet tłumnie przybyli w podcienia. Krzeseł co prawda jeszcze nikt nie dostawiał, ale schody w całości były zasiedzone. Muzycy Benjamin zaczęli koncert instrumentalną uwerturą, z wyraźnym rytmem perkusji i basu i transowymi frazami gitar. Moonlight pojawiła się nagle na scenie, zapytała nas z grubsza ontologicznie, czy jesteśmy (u r here?, później r u ready?) i zaprosiła pod scenę. Do tańca oczywiście, do aktywnego uczestnictwa w koncercie (tak się w istocie stało pod koniec występu – Moonlight zeszła do ludzi, ludzie otoczyli Moonlight i „stali się jednym”. 

Miałem trochę pretensji do ustawień wokalu czyli do dźwiękowców, bo niestety głos kompletnie się gubił w potoku dźwięków, dziwnie opalizował czy też metalizował w przestrzeni – a szkoda, bo klasycznie „czarny” głos Moonlight był arcyciekawy, właściwie nie kojarzył mi się kompletnie z Tahiti (patrz wyżej: wyobrażenia), raczej z Afryką, i to Afryką centralną, i ten fakt, w połączeniu z muzyką z ducha jednak europejską (gitara, riffy, tradycja rocka, które sięgają do wyspiarskich korzeni) nie przestawiał mnie zdumiewać.

Tak czy owak, nikogo chyba nie dziwiło, że odbywają się tu, w podcieniach sprawy graniczne, międzygatunkowe, przepływy z jednego zbioru do drugiego, czy może lepiej: z jednego krwioobiegu w drugi. Ogrody Dźwięków zawsze, odkąd pamiętam, stawiały na różnorodność, nieoczywistość. Przepływy właśnie. 

Dzień drugi zaczynał się trochę niemrawo i startował z poślizgiem z powodu opóźnienia pociągu berlińskiego, którym podróżował jeden z muzyków Monsieur Doumani; miałem wrażenie, że widzów jest mniej, energii też nieco mniej, muzyka zdecydowanie odpłynęła na inną wyspę (Cypr) i być może trochę się zmęczyła. Doumani znaczy tyle co „dym”, ale dymu chłopaki z Nikozji nie zrobili. Niemniej koncert był na swój sposób wyjątkowy, czy to dzięki brzmieniu tzouras (Antonis Antoniou) czy może z powodu charakteru kompozycji (których nigdzie nie mogłem przypisać, zaszeregować, co zdało mi się bardzo frapujące). Jasne, muzyka Doumani brzmiała bardzo śródziemnomorsko, ze wskazaniem na północną Afrykę bardziej niż południe Europy, brzmiała bardzo jak Pachora z płyty Unn czy Astereotypical (świetny zespół Brada Shepika, Blacka, Speeda i Sverrissona). Czegoś mi jednak w występie MD nieustannie brakowało – i nie potrafiłem tego nazwać. Jakby MD grali na pół gwizdka (co było nieprawdą), albo nie chcieli czy nie potrafili rozkręcić utworów – bywało blisko transu, ale nigdy do niego nie dochodziło (zapewne ma to związek z harmonią i stylem rdzennej, cypryjskiej muzyki). W pewnym momencie pomyślałem, że to muzyka, która wypiła za dużo grappy. Chwieje się, ale nie traci równowagi, jest w niej – owszem – sporo bezwzględnie beztroskiego życia. I to musi wystarczyć. 

Drugi dzień właściwie składał się z 2 i pół koncertu. Zaraz bowiem po Cypryjczykach a jeszcze przed rodzimą, podlaską Czeremszyną, wystąpił duet ukraiński z Kijowa Zakus/Bekirov Duo z programem „Głos z Ukrainy” (duet rozpoczynał cykl koncertów w Polsce w ramach pomocy Ukrainie). A właściwie z połową programu, po dwóch utworach muzycy dołączyli do Czeremszyny. Zrobiło się na jazzowo, znakomity kontrabas Igora Zakusa raz „pracujący” rytmicznie, raz prowadzący melodię, świetnie współdziałał z klawiszami Useina Bekirova. Nagle nam się z folkowych Ogrodów Dźwięku zrobił after Jazz Art Festiwalu. Żałowałem, że tylko na chwilę. Muzycy zagrali dwa standardy, ale ich kompozycje (pewnie przekonają się o tym słuchacze w Polsce podczas trasy koncertowej duetu) przesycone są folklorem ukraińskim i krymskim (Bekirov jest krymskim Tatarem). 

Kontrabas Igora Zakusa i pianino elektryczne Bekirova wyprowadziły nas na bezpośrednie zderzenie ze ścianą wschodnią. Czeremszyna, polska hodowla muzyki żywej, jak sami siebie określają (i jak jest w istocie) to kulturowy, przygraniczny wielogłos, tęgie kobiece wokale, pracujące na fantastyczny wielogłos, głębokie i ciemne jak warstwy czarnoziemu (albo puszcze podlaskie), wyraźne, od razu rozpoznawalne lokalne harmonie. Ale „przepracowane” przez współczesność. Zmodernizowane, można powiedzieć. Ale tak, że pieśni nic nie tracą (domyślam się, czuję), znajdują tylko nową przestrzeń, żeby wybrzmieć. I brzmieć atrakcyjnie. I do tego dodajmy dbałość o scenę, o aspekt wizualny i historyczny (jeśli folklor, to niech będzie wiarygodny). Nasłuchało się kiedyś Kapeli ze Wsi Warszawa, Werchowyny, Dikandy, Orkiestry pod wezwaniem Św. Mikołaja. Sporo tej muzyki na nowo zaaranżowanej powstało od końca lat 80-tych, każda z formacji wniosła coś istotnego. Nie słucham dziś „muzyki wchodu” z takim zaskoczeniem, jak kiedyś, ale wciąż z ogromną atencją. I nie chodzi w tej atencji o zagubione, rodzinne mity (kto ich nie ma?), porzucone majątki, przemilczane historie pogranicza, ale o zwyczajną radość z muzykowania, nawet jeśli ta radość pomieszana z popiołem – dziś nie da się laboratorium muzyki żywej ze wschodnich rubieży traktować jak pięknie odnowionego artefaktu. W tej muzyce przegląda się nie tylko tragiczna odległa przeszłość, na tyle zmitologizowana, że już niebolesna. Przegląda się ukraińskie dziś. Kilkaset kilometrów dalej od sceny Miasta Ogrodów. 

W ostatni dzień opuściliśmy podcienia. Wieczór w DZW (raczej późne popołudnie) był już w pełni kameralny: stoliki w ogrodzie, aperitify, chłodny cień wysokich drzew, malutka scena – podest dla dwojga muzyków, wokalistki albańskiej Eliny Duni i Roberta Lufta, londyńskiego gitarzysty. Wróciliśmy trochę na wyspy. Choć właściwie ruszyliśmy na szlaki światowe – wszak repertuar Duni nie dotyczył tylko wątków bałkańskich (stare albańskie pieśni), ale podróżował w czasie (np. historii jazzu, Chat Baker, Nina Simone) i przestrzeni (przez ocean, tam i z powrotem) i odnajdywał się w wielu językach; Duni śpiewała po albańsku, angielsku, francusku, a głos – trzeba przyznać – miała wyjątkowy, subtelny, świetnie odnajdujący się w repertuarze jazzowym, smooth-jazzowym, wokalizach, bossa-novie, jak i średniowiecznych pieśniach andaluzyjskich etc. Taka albańska Ewa Bem (porównanie, które narzuciło mi się z całą oczywistością). Duni oprócz utworów z albańskim rozwodem zaśpiewała również kilka coverów – m.in. Look for Silver Linning, Willow Weep for Me czy Couleur Cafe

Na osobną uwagę zasługuje również Robert Luft i jego „przekonująca” gitara (elektroniki wszak używał z umiarem – mam tu na uwadze subtelne zaznaczone reverby i looper), opanowana technicznie ale także aranżacyjnie – chyba wszystkie aranżacje gitarowe były właśnie zasługą Roberta Lufta, nad wokalem i wokalizami czuwała Duni). Kiedy Luft miał przekonująco zagrać Gainsbourga, słyszałem Gainsbourga, kiedy miał oddać ducha arabskiej Hiszpanii, słyszałem stare tradycje arabskie harmonie, kiedy grał cover Sinatry w I’m Fool to Want You, słyszałem Sinatrę. A jednak to wciąż był Luft w duecie z Eliną Duni. 

Popołudniowy koncert w DZW zakończył tegoroczną edycję Ogrodów Dźwięków. Uświadomił mi, jak ciężko udaje się nam odzyskiwać normalność, poszerzać jej pola. Ale to się dzieje. Nic bardziej nie konsoliduje w tym poczuciu (i pragnieniu) niż właśnie muzyka. 

Radek Kobierski

Fot. A. Ławrywianiec

 


Powrót