Planeta BIOS

O mikrorezydencjach Biura Dźwięku Katowice

Po długiej pandemicznej przerwie Biuro Dźwięku wznowiło program Mikrorezydencji. Pierwszym gościem tegorocznej edycji był Jakub Mokrzysiak aka Biøs, którego działalność muzyczna od ponad dekady skutecznie uzbrajała krajowe i zagraniczne balangi – tak koncert anonsowało Biuro - Tym razem Biøs miał się zmierzyć z 16-sto kanałowym DIYambisonicznym systemem dźwięku, który BD prototypował podczas rezydencji w katowickim BWA.

Fakt, właśnie było nastąpiło jednostronne ogłoszenie końca pandemii. Nikt nas oczywiście nie pytał o zdanie i jeszcze wchodząc krętymi schodami BWA, nie wiedzieliśmy, zakładać jednak maseczki ochronne czy nie, zachowywać dystans czy nie, u góry, pod stropem BWA wszystko stało się jasne, goście koncertowi (i wystawowi) potrzebowali normalności, my potrzebowaliśmy normalności, nawet jeśli wciąż w nas iskrzyły niepokoje i nieufności.

Okolica cudowna i kultowa, sam środek ekspozycji „Niezidentyfikowany teren” – międzynarodowej wystawy artystek i artystów oraz projektantek i projektantów związanych z Akademią Sztuk Pięknych w Katowicach, której częścią – co warto tu zaznaczyć - jest Biuro Dźwięku, zapowiada muzyczny trójksok z Biøsem (trzy dni koncertowe), później koncert Marcina Dymitera i „wielokanałowe eksperymenty kuratorów BDK. Ludzi sporo, niektórzy przyszli specjalnie, żeby prace obejrzeć, inni je właśnie oglądają w oczekiwaniu na koncert – tych jest znakomita większość. Stoły (w kształcie litery L) uginają się od elektroniki, kabli więcej niż w najbardziej postapokaliptycznych kadrach Matrixa, cztery głośniki czuwają nad idealną, przepływową kwadrofonią. DIYambisonicznym systemem – cokolwiek on oznacza (dźwięk ambisoniczny to technika wykorzystywana w doświadczeniach VR do symulacji dźwięku 360°, którego ludzie oczekują w rzeczywistych środowiskach. Zasadniczo inżynierowie dźwięku nagrywają dźwięk z czterech różnych kierunków, aby następnie odtworzyć go użytkownikowi i sprawić, by wydawało się, że pochodzi on zewsząd).

Mikrorezydencje artystyczne Biura Dźwięku Katowice to zainicjowany w 2016 roku cykl pięciodniowych wizyt studyjnych, podczas których zaproszony artysta przygotowuje specjalny koncert/słuchowisko w kwadrofonicznym systemie nagłośnieniowym. Ostatnie BDK#15 Beniowska odbyła się w ostatnim normalnym czasie - w grudniu 2019 roku. Trudno to sobie po prostu wyobrazić. 

Miałem kilka chwil, żeby przyjrzeć się elektronice, zrobiłem kilka zdjęć – między innymi koncertowy lineup spisany na zwykłej kartce papieru, na którym moją uwagę zwróciła ostatnia kompozycja pod numerem 4 i tytułem Odessa (później dowiedziałem się, że Biøs jej nie zrealizował; wybrał improwizacje; do końca wieczoru byłem jednak przekonany, że drony wybrzmiewające w finale należą właśnie do Odessy i są muzyczną metaforą wojny, która rozgrywa się za naszą wschodnią granicą). Dwa tygodnie później Kuba wysłał mi kilka podstawowych informacji na czacie: „To jest tzw. syntezator modularny lub system modularny. System zbudowany w formacie eurorack (jest standard wielkości tych modułów i napięć jakie generują). Każdy z modułów odpowiada za co innego, w skrócie generują napięcia znane nam z fizyki, takie jak przebiegi sinusoidalne, kwadratowe, trójkątne itd. które zamieniamy później na muzykę. Ważnym elementem tego koncertu był również syntezator Soma Lyra-8 który generował długie dronowe dźwięki (szczególnie było słychać to na końcówce koncertu) oraz Cyclone Analogic TT303 - replika oryginalnego Roland TB-303 na którym były ułożone patterny charakterystyczne dla gatunki acid. Całość była zarządzana z poziomu komputera, gdzie wcześniej została spreparowana matryca dystrybucji wszystkich źródeł na 8 dostępnych głośników tego dnia w BWA.

Koncert (Track #1 Ambient wedle listy) zaczął się od przeciągłego pojedynczego i modulowanego dźwięku, momentami pojawiało się głośniejsze tło trochę przypominające wibrujące talerze perkusyjne. Przeobrażało się w dźwięki industrialne (materiałowe): dalekie echa uderzeń ciężkiej materii, praca wręgów czy konstrukcji okrętowych, metaliczne fale uderzeniowe, śmigła helikopterów. Potem usłyszałem wyraźny rytm, pięć sześć uciekających (dosłownie) dźwięków, w niskich rejestrach – to one przejęły rolę pierwszego modulującego dźwięku, tło również zmieniało się, zbliżyło do dźwięków instrumentów akustycznych, pojawiły się wyraźne rytmy synkopowane. Szalenie podobało mi się to wyraźne odgraniczanie płaszczyzn dźwięku, i to że wiązały się one z konkretnymi I stałymi emocjami. 

Druga kompozycja mimetyzowała jakąś sakralną przestrzeń. Ciche, rytmiczne uderzenia (dzwony, dzwonki, miękkie pałeczki cymbałów) ewidentnie nasuwały skojarzenia z jakimś MIEJSCEM, dobrym do medytacji – gdzie ta medytacja właśnie się odbywa. I tu w pewnym momencie pojawiła się wyraźna linia melodyczna, jakieś pojedyncze pęknięcia w harmonii. Muzyka jakby ważyła mniej, być może nawet wznosiła się pod jakaś kopułę MIEJSCA, być może Biøs „opisywał” przelot klucza ptaków. Albo nic nie opisywał – to mój umysł szukał wizualizacji, przejścia z jednego stanu w drugi, z jednej przestrzeni w drugą, wszakże bez całkowitego rozluźniania związków. (To jest oczywisty problem z muzyką, która nie jest i nie chce być żadną ilustracją. Chce być wyłącznie sobą i odnosić się wyłącznie do siebie. I to jest w porządku, myślę. Najlepiej byłoby, gdyby muzyka opisywała muzykę, używała tego samego języka. Tekst pisany zawsze będzie ją ograniczał – i to solidnie - i grzeszył nioeuprawnionym ale i naturalnym w takiej sytuacji subiektywizmem). 

Gdzieś koło trzeciego utworu Kuba chyba całkowicie zdobył swoją i nieswoją publiczność. Przerywałem medytacje nad dźwiękami, wychodząc z tego-kto-słucha na zewnątrz. Patrzyłem. Większość robiła to samo co ja – była gdzieś indziej. Tu a zarazem TAM. Niektórzy kiwali głową z pełnym uznaniem – zwłaszcza kiedy pojawiały się mantryczne, transowe rytmy. „Trójka” też poddawana była nieustannej ewolucji, była jak warsztat ślusarza i chór z organami w jednym. Drewno, róże fale dźwięków, uderzenia o różnej wysokości, głuche i ostre, krople jakiejś cieczy, przepalenia, ścierania, ciężkie kroki (nie tak zdecydowane jak podczas hejnału mariackiego), uwięziony gdzieś w tym głos dziecka, najwyraźniej w trakcie zabawy – wiele z tych fragmentów muzycznych przypomniały mi niektóre kompozycje Anji Pleshg z „Lovetune for Vacum” i finał openingu Stranger Things. To oczywiście bardzo luźne skojarzenia.  

Odessa-nie-Odessa zdobyła mnie całkowicie. Idealna kompozycja na zakończenie godzinnego setu, pomyślałem. Żeby nikt nie miał wątpliwości, z kim/czym miał tu do czynienia. By mógł wrócić z BWA do swojego mieszkania lub nawet domu z tymi przeciągłymi dźwiękami w głowie. Być może nawet w sercu. Ja oczywiście usłyszałem tu swoje obsesje (może właśnie o to chodzi w muzyce, żeby każdy mógł usłyszeć/zobaczyć coś innego, może właśnie o to chodzi we wspólnym języku wszystkich komunikacji). Apokaliptyczny pejzaż, z którego budzą się do życia ludzie i przedmioty codziennego użytku. Ostrzą się narzędzia (ktoś kiedyś powiedział, po apokalipsie wrócimy do kija i kamienia), nad głowami ocalałych grają kosmiczne organy – wyobrażam to sobie tak, że nagle, nie wiedzieć czemu fale i rozbłyski słoneczne zamiast zórz układają się w zdronowane, epickie układy dźwięków. To już nie jest planeta Ziemia. To planeta Biøs.

 


Powrót