Wróciliśmy z wygnania. Jesteśmy (wciąż) razem

11. JAZZ ART FESTIVAL

Wróciliśmy z wygnania. Takie słowa padły ze sceny w Malarni tuż przed koncertem Katheriny Zyabluk i Natalii Kordiak. Mowa była oczywiście od latach pandemicznych, kiedy nic się w festiwalowym lineupie nie działo albo działo sporadycznie sterylnie – w sieci. Wróciliśmy z wygnania (wirtualnego) do życia w realu. Nie da się ukryć. Ale też w tej samej chwili dotarło do mnie jak pracuje dzisiejszy kontekst – dzień ukraiński w Polsce, w Katowicach, w pierwszym dniu Jazz Art Festiwalu (chociaż nie pierwszym koncercie skojarzonym z tym wydarzeniem; mam na uwadze występy O-Jana i Llovage w Drzwiach Zwanych Koniem i Julie Campiche Quartet w NOSPR). Jedni wracają z wygnania, drudzy na wygnanie się udają. I jeszcze nie wiedzą, czy kiedykolwiek zeń powrócą. 

Obie wczorajsze artystki znalazły się w tej sytuacji, Zyabluk pianistka jazzowa z Kijowa, i poetka lwowska – Julia Mussakovska

Nie ma sensu chyba łączenie na siłę tak odległych od siebie zjawisk jak romantyczno-modernistyczna „Pieśń Lasu” Łesi Ukrainki (podstawa projektu Zyabluk&Kordiak) i współczesna/e na wskroś poezja-świadectwo wojny w wierszach Mussakovskiej. Oczywiście – jedno i drugie rozgrywa się w Ukrainie, jest dzieckiem tej samej ziemi, wyrasta z tej samej tradycji, ale jedno wiąże się z niczym niezmąconą ufnością w siłę języka, w siłę kreacji, drugie zaświadcza o kompletnej nieprzystawalności pojęć i doświadczenia. Można by zapytać, jak wyglądałoby państwo (które na swoich banknotach oddaje hołd poetkom!) i jego kultura, tożsamość, gdyby nikt mu nie przeszkadzał w kontemplowaniu tej ufności. Lub inaczej: jak brzmiałaby dziś współczesna poezja ukraińska – nawet ta zaangażowana, a nawet interwencyjna; wszak poezja wojenna powstaje w określonym celu – gdyby nie przygotowali jej Szewczenko, Franko czy Łesia Ukrainka. 

Koncert Zyabluk&Kordiak mógł nie wyjść. Spotkałem się zresztą z głosami, że było blisko tego „niewyjścia”, ale się obronił. Nie pytałem o szczegóły, bo sam miałem inne zdanie. Uważam, że materia poetycka w połączeniu z muzyką to pole minowe, bardzo ryzykowna strategia. Widziałem w tym kraju dziesiątki nieudanych projektów. Zyabluk oczywiście nie mogła wykazać wszystkich swoich talentów jazzowych, ale i tak zrobiła dużo. Wokalizy Kordiak były świetnym pomysłem na „opracowanie tekstu” (repetycje już niekoniecznie). Powstał dość niezwykły materiał, bazujący na 16 oryginalnych zaśpiewach, poemat pulsujący naturalnym rytmem (w którym wybrzmiewały i mitologia, i słowiańszczyzna i doświadczenie współczesności: jazz, improwizacja, wokalizy).

Dwa dni po ukraińskim dniu na scenie w Malarni festiwal wrócił do kameralnych Drzwi. Materiał muzyczny, który po raz pierwszy Wacław Zimpel i Alex Freiheit aka połówka Siksy zaprezentowali w basenie w Pittsburgu (City of Asylum) wybrzmiał znów – tym razem symultanicznie w dwóch pomieszczeniach DZK. Warto zaznaczyć, że duet nigdy wcześniej z „Progromem” nie występował przed publicznością. A zebrało się jej dość, żeby być tu i tam. W podwojonej przestrzeni izolacji. W dość klaustrofobicznym, ciemnym i zadymionym sztuczną mgłą „pokoju muzyki” (Zimpel) i „pokoju czerwonych świateł”, w zupełnie Lynchowskiej scenerii, w której odbywał się performance Alex Freiheit. Sam pomysł, żeby występ duetu realizował się w dwóch pomieszczeniach zasługiwał na uznanie. Doceniłem to w momencie, kiedy zrozumiałem, że aby skompletować wrażenia wizualne, muszę przechodzić od sfery do sfery. Barwy tych sfer również miały znaczenie. Przypominały mi Mannowską wizję piekła przedstawioną w „Doktorze Faustusie”: lodowaty, precyzyjny chłód i żar nie do wytrzymania. Zimpel – jak to ostatnio Zimpel – był minimalistyczny, używał wyłącznie klarnetu i kilku przetwornic z własnoręcznie wymyślonym looperem, tlił się (od tła, nie od ognia) i zapętlał dla Freiheit, oczywiście mógł sobie pozwolić na dłuższe frazy i bardziej rozbudowane kompozycje, bo Freiheit nie zawsze przykuwała uwagę publiczności – przez pewien czas raczej wtapiała się w nią, przenikała z nią, niż od niej odróżniała. A nawet kiedy przypominała zamknięte w klatce zwierzę, raczej nie rzucała się na kraty, tylko bezczelnie obchodziła swój teren i przyglądała ludziom (nam) po drugiej stronie. I robiła to na tyle sugestywnie, że nie wiadomo już było, kto jest w istocie zamknięty. Performance Alex nie wiązał się tylko z doświadczeniami physical theatre, w istocie był to długi monolog rozbity na fragmenty rozbitego lustra (nie chodzi mi o lustro, które rozbijamy uciekając od siebie, ale o odłamki lustra, które tkwią w oku i sercu). Tekst został opublikowany w Girls to the Front, feministyczno-queerowym zinie, w DZK zyskał oczywiście dodatkowy atut – życie: modulacje, zawieszenia głosu, wizuale, ruch sceniczny, pop-artową oprawę, rzecz jasna – muzyczne tło – co nie jest całkiem bez znaczenia (dla tekstu). „Progrom” w DZK przede wszystkim wyeksponował oczywistość: muzyka i literatura poruszają się po osobnych orbitach, chociaż krążą wokół tego samego (ludzkiego) ciała niebieskiego. Muzyka jest doświadczeniem wspólnotowym, ponadjęzykowym. Literatura, a zwłaszcza jej osobliwy gatunek, jakim jest monolog, odsłania w tym doświadczeniu zbiorowym prywatność. Radykalną prywatność. Rzuca światło reflektora na pojedyncze wydarzenie, wyciąga je z tłumu i temu samemu tłumowi pokazuje jego nagość. Nagą duszę, jakby chciał Przybyszewski. Albo zbyt głośną samotność, jakby chciał Hrabal. Nie skupiałem się podczas występu tak bardzo na słowach i znaczeniach, co właśnie na tej zależności, na rozejściu się dróg sztuki i punktach, w których różne dziedziny sztuk się ze sobą stykają. I na tym co dla nas, odbiorców sztuki, z tego wynika. 

Po tych dwóch dniach, podczas których muzyka przenikała się z tekstem literackim (co nie jest proszę państwa, zjawiskiem zwyczajnym festiwalu) JAF wrócił w pełni na jazzowe tory. Najpierw w Hipnozie wystąpiło Suzanne Trio, potem na zaadaptowanej scenie głównej (zapamiętałem ową adaptację ze słynnego występu Erica Friendlandera z Block Ice&Propane) inna Zuzanna (Santos Silva) zagrała w duecie z Alfonsem Slikiem oraz przedstawiła projekt Impermanence – świetnie przyjęty w świecie jazzowym i chyba najlepszy koncert XI JAF-u. A ścisły finał należał do oczywiście dop wielkiego składu Large Unit i muzycznego hubu Jędrzeja Siwka

Wdając się w szczegóły, musiałbym powiedzieć, że kolejne dni stanowiły dla mnie olbrzymią zagadkę. Nie byłem po prostu pewien własnych odczuć, tym bardziej, że kompletnie nie pokrywały się z zeznaniami innych osób. Musiałem tłumaczyć się ze swojej atencji do francuskiego tria w Hipnozie, dlaczego mnie porwało, gdzież ja tam usłyszałem tradycję nowojorską, Zappę czy Freda Fritha (no choćby ze Step Across the Border), jakieś dalekie odniesienia do projektów Tzadika Johna Zorne’a (sfera akustyczna bliska Masada Guitars). Owszem, wokale pozostawiały wiele do życzenia, ale jazzowa „figlarność”, radość z grania, z improwizacji były godne pochwały. Tym bardziej, że Suzanne Trio to formacja nowa, dopiero zaczyna przemarsz przez sceny muzyczne w Europie. Jak dla mnie ta trójka jest już doskonale świadoma tego, co chce w jazzie zrobić i co przekazać. 

Problem miałem dzień później z wcieleniami Santos Silvy, chociaż pierwszy koncert zaczynający się pojedynczymi, długimi dźwiękami saksofonu basowego, przywodzącymi na myśl zarówno Wikingów jak i przeciągłe, odległe syreny okrętów, zapowiadał przeżycia estetyczne wysokiej miary. Ale coś w miarę trwania koncertu zaczynało mi się nie kleić, minimalistyczna forma (ale bez repetycji) nie uzasadniała zbyt wielu pauz i przestojów – jakby ten koncert był nie do końca przygotowany, a jego części nie chciały do siebie pasować. W pewnym momencie bodaj pomyślałem, że gdyby wyobrazić sobie – na wzór orkiestry Titanica – muzyków na „Statku pijanym” Rimbauda (gdyby ten literalnie umiał pływać) ten duet pasowałby świetnie. A tu zonk – publiczność reaguje entuzjazmem. Przynajmniej część publiczności, bo ktoś wyraźnie czeka na Alfonsa Silika, który da dzisiejszemu wieczorowi „wyraźnego kopa” . Ten sam materiał „z odsłuchu”, po kilku dniach wydawał mi się – o dziwo – znacznie lepszy. Przede wszystkim dotarło do mnie, że koncert miał jednak solidną strukturę (i pomysł), doceniłem rolę tych wszystkich pustych zadęć i przedęć, wdechów i wydechów, całej tej infrastruktury dźwięku, który jest w stanie wydobyć trębacz na trąbce poza jej „oficjalnym przeznaczeniem”. Zrozumiałem też, co mnie odrzucało podczas koncertu na żywo. Otóż Santos Silva wraz ze szwedzkim kontrabasistą Torbjörnem Zetterbergiem wytwarzali stan permanentnego napięcia – i to nawet pomimo minimalistycznej formy. Domagał się on jakiegoś ujścia, jakiegoś przejścia w strukturę bardziej płynną, określoną, a to wcale nie następowało. To znaczy nastąpiło – ale dopiero na występie polskiego duetu - Alfons Slik. Poczułem, jak bardzo brakowało mi solidnego perkusyjnego rytmu i instrumentu nieodłącznie kojarzącego mi się z klasyką jazzu – fortepianu. Od pierwszego utworu Grzegorz Tarwid nie pozwolił mi zapomnieć, za czym w jazzie tęsknię najbardziej. Można powiedzieć, że Gąsiorek z Tarwidem, kompletnie nieprzewidywalny, energiczny duet przysłonił nieco portugalską bohaterkę wieczoru, bo przecież The Impermanence był drugim wcieleniem Santos Silvy na tej scenie, tego dnia. Kwintet w 2019 roku, w pierwszym roku pandemii zaczął pracować nad materiałem do błękitnego „The Ocean Inside the Stone”. Rok później projekt został zrealizowany w Groove-Wood Studio. Miałem okazję wysłuchać całości – na bandcampie są dostępne tylko dwa: Wanderhopes i Sweet Delusion, i zdecydowanie uznałem ten występ za najważniejsze wydarzenie tego festiwalu. W sensie muzycznym – dokonało się spełnienie. Nie jedna trąbka (Silva), ale niekończący się dialog dęty z saksofonem Pedro Brandao, wszechstronnie obecna elektronika, ale nie przekraczająca granicy nadmiaru, czasem mocny, niemal rockowy jazz innym razem kompozycje rozwlekłe i poszukujące różnych rozwiązań sonarnych (przywodzące na myśl najlepsze lata muzyki współczesnej), subtelne pianina i elektryczny bas. Harmonia w pełni osiągnięta. Między instrumentami i między sceną a publicznością. Przynajmniej jeśli o mnie chodzi. 

Patronką festiwalu w tym roku była Ella Fritzgerald. Hasłem przewodnim: We are all here. Jesteśmy razem. Byliśmy razem. Po czasach wygnania, w obliczu wojny za wschodnią granicą, być może wobec innych, nowych doświadczeń, dopiero będziemy. Gdyby więź między nami mogła mieć taki charakter, jaki wytwarza się między muzyką i człowiekiem, po prostu bylibyśmy, wiedzielibyśmy o tym. Nie musielibyśmy nawet o tym mówić. 

 

 


Powrót