Pora rozruszać tę budę
...Płocką Orkiestrą Symfoniczną, oczywiście z poznańską Le Quatro Staggioni, z którą w 2012 roku zarejestrował cały muzyczny projekt; powstały wówczas słynne symfoniczne aranżacje przebojów (m.in. Sen o Wiktorii, Złoty Paw, List do M, Czerwony jak cegła, Whisky, Harley mój), jak i utworów z „evergreenowego cienia” (Szara mgła, Gorszy dzień, Do przodu czy Ćma barowa). Grał również z Orkiestrą Kameralną AUKSO poszerzoną o muzyków Filharmonii Śląskiej i NOSPR-u. Warto jednak zwrócić uwagę, że pomysł na połączenie sił formacji bluesowej z brzmieniem i aranżacją symfoniczną jest starszy o kilkanaście lat. Dżem – bo o nim oczywiście mowa – dwa razy, już bez Ryśka Riedla (z Jackiem Dewódzkim w roli wokalisty), wystąpił w Operze Śląskiej w Bytomiu - w 1998 i 1999 roku - i wtedy też został zarejestrowany materiał na dwa krążki Dżemu w Operze. Przytaczam ten fakt nie tylko gwoli historycznej ścisłości; to właśnie w Bytomiu zaprezentowano aranże śląskiego kompozytora, Andrzeja Marko, które były – o ile się nie mylę - także podstawą edycji z 2012 roku oraz wszystkich późniejszych koncertów i wykonań. Nie inaczej sprawa przedstawiała się z wydarzeniem chyba długo oczekiwanym przez fanów bluesa, fanów Dżemu i jego mariażu z symfonicznym backgroundem (trzeba było, proszę państwa, wysłuchać tych niekończących się braw i owacji przed pojawieniem się muzyków na scenie, żeby pojąć skalę owego oczekiwania) – zespół zagrał w końcu z Narodową Orkiestrą Symfoniczną w Katowicach. Nawet gdyby okazja nie była niemal podwójna - sto pięćdziesiąte czwarte urodziny miasta i wigilia czterdziestolecia zespołu – należało to w końcu kiedyś zrobić. Zaanonsować tych sześciu muzyków na Scenie Koncertowej NOSPR-u, ogłosić to w mediach, po czym z żalem zawiadomić, że wszystkie bilety zostały już dawno wyprzedane.
No więc tak, nieśmiertelne aranże Andrzeja Marko wybrzmiały po raz kolejny, chociaż zmieniły się orkiestra, scena i dyrygent – NOSPR poprowadziła w piątek druga batuta Rosyjskiej Orkiestry Narodowej, należąca do Aleksandra Humali. Być może nawet oklapła nieco siła wokalu Macieja Balcara (jeśli porównać go z występami w Warszawie, Płocku czy Gdyni), ale nie aż tak, żeby na tym widowisko miało bardzo stracić. Głos to instrument kruchy, gdzie mu do litego drewna gitar Otręby i Styczyńskiego czy do trwałości stalowych strun, z którymi overdrajwy, deleje i inne przestery robią, co zechcą. Być może jest nawet tak, że stare pudła i wiosła coś z czasem zyskują, coś głębszego, jakieś inne szlachetne brzmienie, ale z głosem jednak bywa odwrotnie. Taki Jerzy Styczyński na przykład w ogóle nie musi używać głosu. Jest jak Slash dla Guns’n’Roses – niestrudzenie pracuje w tle, a czasem na pierwszym planie (trudno powiedzieć, gdzie jest Slash, a gdzie solówka – oni są po prostu jednością). Styczyński ani Beno Otręba nie muszą nawet nabiegać się po scenie. Balcar powinien się „pokazać”. Czasem wyskoczyć w górę, jak prawdziwy bluesman i rockman w jednym, i niekoniecznie odnowić sobie przy tym kontuzję nogi. Więc jego – frontmana zespołu – zadanie jest trudne, odpowiedzialne, a nawet niegodne pozazdroszczenia. Nie będę się czepiał obniżonej mocy, chociaż przyznam, że kiedy Dżem na samym początku zagrał „A jednak czegoś żal”, a Maciej Balcar zaśpiewał „pomyślcie chłopcy, co nam zostało”, i kiedy usłyszałem i odczułem chwilę później ten „spadek” mocy (nie wiem, być może przestrzeń NOSPR-u wcale nie jest łatwa dla wokalu, nie miałem okazji wcześniej tego doświadczyć, nie mam więc porównania), pomyślałem serio, że taki już będzie cały koncert. Ale nie. Dżem się rozgrzewał i rozgrywał - chociaż oczywiście aranże symfoniczne (symfonizujące) mają swoje ograniczenia; dają fajny background w postaci zapętlonych smyczkowych fraz (Ćma barowa) albo rzucają jakąś uwerturą (Paw), jeszcze gdzie indziej współtworzą główny temat, ale za daleko nie pozwolą odlecieć – Dżem rozkręcał się i rozchodził po kościach i wspomnieniach, które zdążyły już mocno przyblaknąć. Nawet jeśli współtworzył je klimat kultowych dla Śląska i na Śląsku miejsc związanych z bluesem. Takiej Leśniczówki na przykład, Kocyndra, nie wspominając o Spodku. I prócz tych w oczywisty sposób ważnych spraw jak wykonanie, kontakt z publicznością (nawet w tak nobliwym miejscu, jakim jest NOSPR, Maciek Balcar pozostaje z ducha „Riedlowy”, kiedy rzuca ze sceny „Pora rozruszać tę budę”), zaproszenie do udziału pracowników hospicjum Cordis (to oni zapalili pierwsze światła tego wieczoru; z reguły są tymi, którzy je gaszą), to właśnie aspekt wspólnotowy – śmiem twierdzić – jest zjawiskiem nadrzędnym. Utwory Dżemu są częścią tej mapy, w wielu miejscach już przetartej lub wręcz nieistniejącej, po której – jako jej rówieśnicy – poruszamy się łatwiej niż po współczesnych lokalizacjach. Na drogach tej mapy jesteśmy jak baletnicy (czy może nawet lunatycy), w nowoczesnym polis cała ta gracja gdzieś się gubi. Nawet jeśli mamy świadomość tego, że tamten spór z rzeczywistością dzisiaj już do niczego nie pasuje (chociaż pasuje bardziej niż nam się zdaje), że tamten świat szaro-szary spotkać dziś można wyłącznie w enklawach, z chęcią po raz kolejny do niego wchodzimy. To jest też odpowiedź na pytanie, dlaczego Dżem przetrwał. Dlaczego nie zmiotła go ze scen popkultura i showbiz. Oni byli i są autentyczni. Autentycznie również pozostają oddani sprawom i źródłom bluesa. Dlatego żadna kooperacja nie jest w stanie tej muzyki wykastrować. Może być tylko mniej lub bardziej udanym tłem.