Mała prywatna lista przebojów
Przy okazji XIII Silesian Jazz Festivalu i towarzyszącego mu już piąty rok konkursu na kompozycję jazzową, a także zastanawiając się nad formą otwarcia tego felietonu – pozwoliłem sobie na niezobowiązujący, prywatny ranking. Gdybym miał przyznać swoje statuetki (nieco lżejsze od nagrody „Ambasadora Jazzu”), otrzymali by je Lucy Railton i Kit Downes, czyli dokładnie 2/3 muzycznego projektu Luci Cadotsch – za najbardziej eksperymentalny jazz tego festiwalu. Jak wiadomo, Lucia Cadotsch przepadła gdzieś w głębinach biurokracji (tej samej biurokracji, która niedawno zarekwirowała komplet strun izraelskiemu wiolonczeliście, Amitowi Peledowi) i gdyby Railton i Downes nie znali się od dziesięciu lat, nie daliby rady zastąpić nieobecnej. Kiedy brakuje instrumentu wiodącego, w tym wypadku wokalu Luci Cadotsch, trudno o wykonanie materiału koncertowego. Tym bardziej, kiedy na scenie zostają tylko: wiola i pianino/organy Hammonda, co wcale nie ułatwia improwizacji. Duet nie próbował więc zastąpić Luci w sensie ścisłym, zagrał rezerwowe utwory (przez dziesięć lat znajomości można zrealizować wiele wspólnych przedsięwzięć). Downes zaczął dość klasycznie, kilkuminutową uwerturą na pianinie, potem pojawiła się wiolonczela Lucy Railton i zaczęła wybijać w tej jazzowej konstrukcji solidne okno na zewnątrz. Chwilami duet brzmiał jak Kronosi ze swoich najlepszych lat. Odważne akordy, dysonanse, współbrzmienia, eksperymenty dźwiękowe. Mało tego – zespół w każdym ze swych „objawień”, zarówno kiedy grał z pasją czy oddawał się medytacyjnym mikrodźwiękom, czy przesiadał się z jednego instrumentu na drugi, zmieniając barwę, styl i nastrój, ogniskował pełną moją uwagę.
Główna nagroda za klasyczną jazzową aranżację – czy jak kto woli – za „bezpieczny” jazz, leci do Chin razem z kwintetem Jun Xiao. Zespół zagrał i komunikował się w tych nielicznych momentach zespołowego grania – na piątkę. O solówkach również nie powiem złego słowa. Może Chińczycy tak serdecznie mają dość kolektywizmu we wszystkich dziedzinach życia, że odpuszczają go sobie w muzyce. Pisząc o „bezpiecznym” jazzie nie mam tu na myśli odgrzewania przestygłych standardów, to bardzo nowoczesne kompozycje, świetnie zinstrumentalizowane, pełne życia (czego nie można powiedzieć o kamiennych twarzach wykonawców), ale jednak przewidywalne. Przewidywalne rozwiązania w zakresie improwizacji, solidne tematy i klasyczny zestaw instrumentów. Świetnie się tego słuchało, ale żeby się dać pokroić za taki jazz, miałbym wątpliwości.
Nagroda główna V edycji konkursu na kompozycję jazzową, jak i pozostałe dwie plus wyróżnienie została przyznane przez międzynarodowe jury w składzie: Adam Baruch, Piotr Wojtasik, Leszek Kułakowski i Andy Middleton, co nie znaczy, że mój prywatny ranking ustawia się równolegle do tej decyzji. To znaczy, o ile w tym zestawieniu (przecież nie wysłuchałem pięćdziesięciu nadesłanych utworów) pozycja „Soverign State of Mind” Sanji Markovic i „Flashover” Dariusza Petery nie budzi moich wątpliwości, o tyle „Bribes VIII” Musina Ebobisse i „Calvados” Franciszka Raczkowskiego zamieniłbym miejscami. Jury podobno wyjątkowo w tym roku orzekało jednogłośnie, więc moja roszada może wyglądać jak czyste szaleństwo. Owszem, „Calvados” jest niezwykłą kompozycją, pełną czułego liryzmu, to taki miejscami romantyczny jazz (gdzieś w nim pobrzmiewa Chopin na moje ucho, taki nieistniejący Chopin w wykonaniu Leszka Możdżera, czasem Keith Jarret), ale w całości jest zbyt łatwy. Poza tym Raczkowski nie natrudził się nad sekcją rytmiczną, ona jest tylko tłem dla przyjemnie rozegranej partii fortepianowej. „Bribes VIII” Musina Ebobisse, młodego kompozytora z Niemiec (inni piszą: z Francji) fenomenalnie oscyluje między lirycznością a dramatyzmem (temat), między długimi partiami saksofonu i krótkimi jak zadyszka dialogami z drugim saksofonem, które wspiera pianista (w tej roli Dominik Wania). Więcej tu energii, również freejazzowej.
Statuetkę za pierwszoplanową rolę wokalną musi odebrać Sabina Myrczek nie tylko dlatego, że nie miała z kim o nią powalczyć. Po prostu jej partia w „Sovereign State of Mind”, a zwłaszcza wokalizy w „Etno Feeling” Jerzego Jarosika były najwyższej jakości.
Z kolei Leszek Kułakowski miał z kim rywalizować: dwa razy podczas festiwalu grał Dominik Wania, był wspomniany już wcześniej Kit Downes, a przede wszystkim Marcin Masecki, który ze starego mini-pianina wydobył cały charme międzywojnia (ani cienia w tym przesady), a jednak jego fortepianowych partii w „Etno Feeling”, improwizacji zagranych z taką łatwością i pasją jednocześnie, technicznej biegłości nic nie było w stanie przebić. Adam Baruch wspomniał w pewnym momencie o pakcie z diabłem, odnosząc to do gry Kułakowskiego, ja oczywiście nie słyszałem gry Leverkühna z powieści Manna (są tacy podobno, którzy słyszeli), ale pomyślałem w pewnym momencie, podczas ostatniej partii solowej Kułakowskiego, że tak Leverkühn mógł komponować i grać na fortepianie. A może nawet prawie tak.
Najważniejsze, pod względem artystycznym, jazzowym, emocjonalnym koncerty odbyły się w ostatnim dniu w Akademii Muzycznej. Mistrzowie nie zawiedli. Jerzy Jarosik (z Leszkiem Kułakowskim) i Piotr Wojtasik (z nagrodą Ambasadora Jazzu, Andy Middletonem) dali porywające, wybitne popisy. Zarówno projekt Nagórskiego (i jego atłasowe euphonium) i „Noc w wielkim mieście” duetu Masecki&Młynarski wzbudziły tych emocji wiele, ale nie aż tyle.