Północ i południe
Podcienia znowu trochę odżyły od czasu jazzartowej instalacji Matyldy Sałajewskiej. Pojawiła się nowa instalacja – wypoczynkowa, obejmująca całą środkową część terenu. Jedna ekipa remontowa wzięła się do renowacji tablic reklamowych (zyskały podświetlenie), druga załoga nawiozła ziemi do kwietnika, trzeci zespół zajął się sadzonkami. Strefa wypoczynku została zorganizowana w miejscu festiwalowej sceny z ubiegłego roku. Prace liftingowe na zewnątrz budynku odbywały się równolegle do zmiany wystroju wewnątrz, a to wszystko z powodu Annual Meeting – Kongresu Miast Kreatywnych, który w 2108 roku zorganizowały połączone siły dwóch miast, Katowic i Krakowa, zaś sam festiwal Ogrody Dźwięków przeniósł się znów do Strefy Kultury.
Pierwsze moje wrażenia: to fatalnie, że stracił tyle ze swojego przestrzennego rozmachu, skurczył się do jednego namiotu gdzieś na obrzeżach strefy i jednego foodtracka. Drugie: może to i dobrze, przynajmniej nie będzie widać pustek pod sceną. Trzecie trochę wbrew drugiemu: jednak ciasno, nie ma mowy o intymności, może gdyby zniknął parkan, przepadłoby razem z nim uczucie klaustrofobii? Czwarte: a w podcieniach nie było za ciasno?
Tak to mniej więcej szło. Dopóki do prądu nie podpięli się pierwsi wykonawcy z Orchestre Les Mangelepa, potem autochtoni z Krzikopy i francusko-kolumbijski deal, czyli Pixvae. Nie myślałem już o miejscu, o parkanie, o latach świetności, kiedy idąc od jednego krańca Ogrodów do drugiego można się było zmęczyć i o tłumach ludzi, którzy tutaj biesiadowali.
Kongijscy muzycy bez wątpienia byli kongijskimi muzykami i grali afrykańską rumbę, tyle że miejsce Koyo Ngundy, który współtworzył projekt „Last Band Standing” zajął na perkusji Brytyjczyk. Było więc kolorowo. Tym bardziej, że najbardziej ku nam wysunięty tercet wokalny
(i taneczny) założył czerwone bejsbolówki. A nie! Bejsbolówkę, kapelusz i kaszkiet. Ale na czerwono. Kaszkiet założył również gitarzysta z drugiej linii. Jego gitara była najbardziej obecna podczas koncertu, mimo że kaszkiet szary. OLM grała, jakby wcale nie zamierzała kończyć. Długie kompozycje, niezliczone powtórzenia, afrykański trans bardzo miękki i przyjemny dla ucha. Wokaliści po czterech dekadach muzycznej kariery wciąż śpiewali czystymi, młodzieńczymi głosami. Jakby świetność zespołu, który podbił parkiety Czarnego Lądu, nigdy nie miała przeminąć. Generalnie rumba to nie mój gatunek. Ani samba, marenga czy mambo. Nic z tych południowych cudów eksportowych. Ciągnie mnie na południe, ale kiedy już jestem na południu, jeszcze bardziej tęsknię za północą. Bliżej mi jest do Krzikopy, a zwłaszcza Pixvae (bo choć
w Pixvae obie wokalistki to Kolumbijki z Bogoty, to jednak Francuzi z Koumy, a zwłaszcza riffy Damiena Clouzela zrobiły swoje: psycho-jazz-rock, czyli coś bardzo północnego z perspektywy południa).
Do Krzikopy mam i zawsze będę miał stosunek bałwochwalczy. I osobisty. Nie tylko ze względu na rodzinne miasto. Słuchałem nowych aranżacji znanych pieśni ludowych z prawdziwą przyjemnością. Jasne, przydałoby się coś mniej szlagierowego (chociaż wzięcie na warsztat materiału oklepanego tysiąckrotnie to odważne i ryzykowne działanie), więcej modulacji
w obrębie podwójnego białego wokalu, więcej instrumentalnego szaleństwa. Więcej nieprzewidywalności. Ale nie zapominam, że Krzikopa dopiero wydaje swój debiutancki album. Nie zapominam, że wyjście z chorzowskiej acedii, z tego pogrążonego w letargu miasta wymaga ogromnego wysiłku. Pixvae było jednak bezkonkurencyjne w piątkowy wieczór. Dograne, zgrane ze sobą, momentami zupełnie nieobliczalne – oczywiście za sprawą gitary Clouzela, saksofonu Dugelaya i niezwykle energicznej dawki wokalu Alejandry Charry i Margaux Delatour. Pixvae świetnie wpisywał się w motto festiwalu „Side Roads” (które miało nawiązywać do hasła przewodniego kongresu: „Creative Crossroads”), tak samo jak o dzień późniejszy występ Damast Duo i Kapeli Maliszów. Tyle że ci ostatni na zgranie się mieli zaledwie dwa dni, dokładnie 7 godzin. Efekty tego pośpiechu było słychać, co nie znaczy, że występ był nieudany. Przeciwnie. Alhamwy świetnie potrafił się dostroić do karpackich nut wygrywanych przez Kacpra Malisza, a kiedy skręcał na wschód, a właściwie na południe, ku Bałkanom (a miał taką możliwość, bo muzycy jednak trochę podzielili strefy wpływów), robiło się bardzo interesująco. Akordeony Jonasa Malfieta i Jana Malisza niestrudzenie pracowały w tle, czasem wychodziły na pierwszą linię przejmując cały ciężar muzycznej opowieści, bęben i perkusjonalia Zuzanny gubiły rytm i odnajdywały go, wokal za to był bezbłędny. Zresztą koncert miał również swoją pozamuzyczną story. Historię karcąco-kontrolnych spojrzeń Kacpra ku Zuzannie oraz motywujących spojrzeń Jonasa, których ona nie mogła widzieć (siedziała trochę bokiem do Belga), doskonale obojętna wobec tej histerycznej trochę, dziwnej pedagogiki.
W sobotę show nie należał wcale do gwiazdy sobotniego wieczoru, Alidy Almeidy. Zrobiła co mogła, zrobiła to świetnie, ale na szkocki Breabach nie było mocnych. Rytm szkockiej muzyki jest jak nieco przyspieszony rytm serca; myślę, że polskie serce bije podobnie, dlatego wcale nie musi się dostrajać. Pomyślałem, że gdyby historia i położenie geograficzne nie zrobiłyby z nas wiecznych ofiar i malkontentów, gralibyśmy właśnie taką muzykę.