Dzień krzyku (Off Festival 2013 - dzień drugi)
Księgi upału część druga, drugi dzień OFF festiwalu, a ściślej rzecz ujmując – trzeci, jeśli liczyć czwartkowe preludium w Hipnozie. Na które
z nieoczywistych względów się nie dostałem, a był to dyskretny początek wielu rozczarowań. Nie miejsce teraz ani czas ku temu, żeby się nad tym rozwodzić, gwoli ścisłości jednak rzecz sygnalizuję – drugi dzień wcale nie taki drugi, raczej wykrzyczany z furią, dość brutalnie, pod znakiem black metalu, grindu, black ambientu i czego tam jeszcze.
Gubię się, przyznam w muzycznych stylach i kierunkach; w literaturze systematyzowanie, choć zawsze niewdzięczne i zgoła absurdalne, przychodzi mi łatwiej, muzycznie natomiast jestem analfabetą. Wtórnym rzecz jasna, bo kiedyś słuch miałem absolutny. Nie wiem, czy słuch muzyczny można stracić, serce i owszem, głowę jeszcze częściej. Niestety dla mnie, jestem przypadkiem, który potwierdza taką możliwość w całej jej rozpiętości.
Gdańska formacja Trupa Trupa, czytam w festiwalowym przewodniku, nie podzieliła krytyków muzycznych. Uznali ją zgodnie za jedną z najbardziej oryginalnych grup na polskiej scenie muzycznej. Tak się składa, że jej wokalista, Grzegorz Kwiatkowski jest również poetą, i to – w moim mniemaniu – znakomitym. Niedawno recenzowałem wydany w Biurze Literackim tomik „Radości”, od dzisiejszego poranka przesłuchuję ich debiutancki krążek „++” (z gościnnym saksofonem Mikołaja Trzaski). W sobotę zainaugurowali Scenę Leśną od „I hate”, od krzyku właśnie, scalając jeszcze rozproszoną publiczność. Mocny był to akcent, choć nie tak mocny jak późniejsza Furia czy Brutal Truth, niemniej stanowczo niekomiczny. To dla mnie zdecydowanie nowa refleksja, zapewne wynikająca z faktu, że metalu czy grindcore’u, rzadko, bo rzadko, ale słuchałem tylko w warunkach zgoła niekoncertowych, w związku z tym cały blackmatealowy sztafaż, wizualizacje pozostawały
w sferze wyobraźni i domysłów. Na Off-ie mogłem jednak nie tylko usłyszeć, ale i na swoje nieszczęście, zobaczyć. Zraziła mnie owa tandetną dosłowność, rozbawił patos i teatralność. Nic na to nie poradzę. Wrzawa publiczności, jej władza nie sięga tak daleko, żeby mnie zarazić stadną aprobatą. Słuch straciłem, teraz dołączyła do tego również utrata serca do oglądania występów metalowców na żywo.
Nie żeby całkiem obyło się bez iluminacji. Malkontenctwo moje znalazło swoją granicę – kanadyjski Metz chwycił za gardło i wszelkie próby opisu tego zjawiskowego występu uwięzły między strunami, przy KTL wpadłem w jakiś hieratyczny, majestatyczny trans. Kameralna Julia Holter, zwłaszcza po Brutal Truth okazała się jakąś skandaliczną – w najlepszym tego słowa znaczeniu – recydywą harmonii i muzycznej narracji. Ten koncert zresztą przypomniał mi występ Andrew Birda w 2009 roku podczas Festiwalu Ars Cameralis. Nie pytajcie mnie dlaczego. Takie miałem pierwsze
i nieostatnie wrażenie. Narracyjność – to w każdym razie i w końcu pojęcie, które najlepiej chyba określa popółnocny koncert Godspeed You! Black Emperor. Usiedzieć nie mogłem, stałem zahipnotyzowany tą wielowymiarową, monumentalną kompozycją muzyczno-filmową, w której dźwięki i obrazy podlegały temu samemu prawu rozwoju i regresu, które raz nasycały się
i olbrzymiały, po czym po osiągnięciu swojego maximum, wytracały się aż do pojedynczych akordów. Trafiony, zatopiony, pomyślałem. I dla rasowego melancholika, choć bez rodowodu, coś się na festiwalu znalazło. Coś w rodzaju, coś z ducha dokumentu „Patience. After Sebald” Granta Lee
o książce „Pierścienie Saturna”. Niespieszne ujęcia ruin, opuszczonych dworców kolejowych, jaśniejące w sepiowym pyle ściany budynków w ujęciach dłuższych niż u Bergmana. I do tego ten epicki muzyczny rozmach, ale bez śladu patosu, magnetyczny, niemal transowy. Powrót GY!BE, jak pisał w ubiegłym roku Bartek Chaciński, na scenę po dekadzie nieobecności, nie przyniósł zasadniczych zmian w stylistyce, nie zaskoczył nowymi rozwiązaniami, ale daj Boże taki constans każdemu, o ile jesteś, i o ile mila jest ci muzyka dolnych sfer.
Radosław Kobierski