Inna bajka
Świat nigdy nie wygląda tak samo – powiedział w którymś z wywiadów Zbigniew Podsiadło. Gdyby ta myśl była tak banalna, na jaką wygląda, nie oglądalibyśmy tysięcy nieudanych zdjęć. Portale społecznościowe nie byłyby zalewane tandetą. Fotografia od kilku dekad sekularyzuje się na potęgę, era cyfrowa stanowczo wypiera proces analogowy (chociaż śmierć negatywu ogłoszono przedwcześnie), a smartfon powoli ale bardzo skutecznie releguje z tej przestrzeni kompakty i lustrzanki. Podsiadło przygląda się temu postępowi z zainteresowaniem,
ale powiedzmy sobie szczerze – to nie jest jego bajka. Człowiek, który zaczynał robić zdjęcia
na Smienie, przeszedł wszystkie etapy ciemniowego wtajemniczenia, który używa pojęcia „magia”, żeby oddać cały proces powstawania fotografii dla nowych technologii jest całkiem stracony. Nie jest to oczywiście reguła – w końcu taki Beksiński, wybitny fotografik, potrafił zrezygnować z „magii” dla kamery wideo, i gdyby dzisiaj żył, pewnie tworzyłby dla galerii video-arty albo streamingował życie z mokotowskiego em4 na YT.
To nie jest jego bajka. Przyglądam się właśnie zdjęciom sosnowieckiego fotografika zebranych
w dwóch galeriach (to chyba największa wystawa w historii Galerii KMO) i co widzę? Uroczyste wycofanie ze współczesności (zdominowanej przez znaczeniowy chaos, ale również jako zbioru konkretnych jej fizycznych artefaktów i symboli), troskliwie pielęgnowanie mitu o autonomii sztuki i wiary w jej objaśniający sens. Widzę „techniczną” szczerość i ascezę czarno-białej fotografii, wyrażającą się w wyborze harmonijnych form i linii (w tej przestrzeni, w której interesuje artystę symetryczna lub udająca symetrię geometria), zastosowaniu ściśle określonej optyki – w tym wypadku obiektywu szerokątnego i połówkowych filtrów, a także artystycznej strategii. Zbigniewa Podsiadło nie interesuje to, co ulega zmianie, nie interesuje go sam proces sukcesji,
a raczej to, co tej zmianie się opiera. Można więc powiedzieć, że czas w tej fotografii ma znaczenie pierwszorzędne. Nie tylko czas otwarcia migawki i czas wykonania zdjęcia (to są sprawy oczywiste; chociaż może nie tak oczywiste dla „wytwórców” masowych zdjęć),
ale przede wszystkim czas, któremu materia stawia opór. Połemkowskie chałupy, opuszczone dworce, starzy ludzie mieszkający na zapadłych prowincjach, zbieracze złomu, cykle naturalne
i odnawiająca się przyroda, opustoszałe miasta (owszem, o świcie wszystkie miasta wyglądają jak opuszczone, ale w kontekście prognoz demograficznych, te zdjęcia nabierają bardzo niepokojącego znaczenia). Można powiedzieć, że Podsiadło towarzyszy tym wszystkim bytom, dokumentuje moment ich heroicznego trwania; posługuje się bowiem czymś w rodzaju fotograficznej hiperboli – dzięki zakrzywieniom wywołanym przez obiektyw szerokokątny, winietom, wysokim nasyceniom czerni i bieli, klasycznej harmonii złotego podziału. Zdaję sobie oczywiście sprawę z iluzoryczności takiej narracji. To znaczy dostrzegam, że w tym trwaniu wcale nie ma heroizmu. Estetyka, nawet najsurowsza, odsłania a zarazem zasłania przedmiot. Niemniej sam – jako obserwator, widz, odbiorca fotografii – wolę, żeby tak było. Przynajmniej czasami.
W chwilach wolnych od oglądania kolejnych materiałów Reutera czy AFP.